POŁUDNIE
Dzisiaj Marta wzięła ze sobą książkę. Czytasz w domu czy tu, w tej sali, jaka to różnica? Iwona śpi. Marta przewraca kartki książki, wreszcie ją odkłada.
– Siedzisz tu cały czas? – Marta podskakuje na głos Iwony.
– Nie… Tak… – uśmiecha się do niej. – Iwona?
– Co?
Marta sięga do kieszeni sweterka, jasnobrązowy ładny sweterek oplata jej biodra.
– Przyszłam wtedy… Nie wiedziałam, że Tomek będzie… Przyszłam, bo chciałam ci oddać ten czek.
Iwona musi na nią spojrzeć. Prosto w oczy.
– Nie możesz nic ode mnie przyjąć?
– Mogę… – Marta trzyma czek w wyciągniętej dłoni. – Ale… Ale tamten dyżur nie był tyle wart. Nie chcę tych pieniędzy…
– Okej. – Iwona po chwili wahania wyciąga rękę. Ich dłonie spotykają się w powietrzu.
– Daj. – Iwona drze czek. – Nie żal ci?
Marta bierze haust powietrza do płuc i wypuszcza je z lekkim szumem.
– Żal. Żal. Jak cholera żal. Taka kupa forsy! Jeszcze jak mi żal. Ale teraz mi lepiej. Jest jedna rzecz, którą chciałabym od ciebie teraz dostać.
Iwona odkłada drobiny papieru na szafkę.
– Nie zaczynaj. Ale możesz sobie obejrzeć… – Wskazuje palcem na szufladę. – Tu leży…
Marta wyjmuje pierścionek, który w świetle słońca rzuca lekki blask na ciemnozieloną podłogę. Ogląda go pieczołowicie.
– Ten pierścionek był dla mnie.
– Ale ja go dostałam.
Marta wie o tym doskonale, trudno.
– Nie chcesz mi go dać, bo to by cię za dużo kosztowało?
– Przez prostą złośliwość.
– Nie chcesz mi dać tego, co ja chcę. Chcesz mi dawać tylko to, co ty chcesz.
Iwona przytakuje.
– To wysoce prawdopodobne.
I teraz Marta musi się zastanowić, o co jej chodzi.
– A może tak mi na nim zależy, bo tobie na nim zależy…
Iwona wyciąga rękę, bierze od Marty pierścionek. Nakładana serdeczny palec. Pierścionek wisi jak za duża obręcz.
– Zsuwa mi się ze wszystkich palców… A na kciuku nie mogę go nosić.
– Piękny.
Iwona przechyla się i wrzuca pierścionek do szuflady.
– Nie chcę ci go dać, Marto.
Iwona znowu gdzieś odpływa, Marta nie wie, gdzie, ale musi ją przywołać.
– Jesteś? Hej, jesteś? – udaje jej się powiedzieć to lekko.
– Jestem, jestem, ale już słabo jestem. Co mówi doktor Saranowicz?
– Saranowicz? – Marta jest zaskoczona, nie spodziewała się teraz pytania o Saranowicza.
– Widziałaś się z nim? – Twarz Iwony jest bez wyrazu.
– Z doktorem Saranowiczem? Chyba jeszcze nie przyjechał.
– Słyszałam jego głos na korytarzu.
Ach, więc to tak. Trzeba szybko coś powiedzieć, nie robić przerw, nie zastanawiać się, nie dopuścić Iwony do głosu.
– Może i przyjechał, ale skąd ja mogę wiedzieć, co mówi. – Marta tak dobrze wczuła się w rolę, że jej słowa się rozpędzają i płyną wartkim strumieniem, bez jej udziału. – Czy ty myślisz, że ja się opierdalam cały dzień? Nie wiedziałam dzisiaj, w co ręce włożyć. Dawno nie było takiego pieprzonego dnia. Ta z erki nam zeszła, wiesz, mówiłam ci, ta, co ją przywiózł mąż i rzucił na łóżko. Samobójczyni pieprzona. Mówiłam, zostawić wenflon, bo żyły mi uciekają. Ale oczywiście lekarz wiedział lepiej. Wyjąć, bo jutro wypis. No i spadło ciśnienie. Basia w jedną nogę, ja w drugą, on szuka w dłoniach, ale…
– Ta, co się przez męża truła?
– Uhm. Sinieje nam w oczach – Marta bierze głęboki wdech, nie przestać, nie przestać mówić – a Basia z aparatem tylko melduje sto na sześćdziesiąt, osiemdziesiąt na czterdzieści, sześćdziesiąt na trzydzieści, a ona pani doktor ja będę umierać, czterdzieści na zero… Gdyby był wenflon, można było podać… To jak ja miałam Saranowicza pytać o cokolwiek!
– Martuniu…
– A potem jeszcze dwa cukry, posiew…
– Martuniu… – Iwona delikatnie przywołuje ją do porządku.
O Boże, jeszcze nie! Marta coraz większy wysiłek wkłada w nową opowieść.
– Ach, wyobraź sobie, i przyjęliśmy na oddział Piłata. Śmieszne nazwisko, nie? A za mną stanął lekarz, Jacek, wiesz, ten młody z ginekologii i mówi mi na ucho, to wy macie taką umieralność, że z Biblii musicie dobierać?
– Martuniu…
– Ale obiecuję, jutro z samego rana…
– Martuniu, muszę ci coś powiedzieć… – Iwona się uśmiecha, ale nie jest to uśmiech radosny, ona uśmiecha się smutno. I wtedy Marta rozumie, że stało się coś, o czym ona nie wie, i rozumie, jaka jest śmieszna z tym opowiadaniem o Piłacie.
– Był tutaj? – Nie zapanowała nad swoim strachem.
– Nie – mówi cicho Iwona, a Marta musi ukryć ulgę, odwraca się na moment do okna, potem znowu do Iwony. Uda się.
– No widzisz – mówi pewnie.
Iwona uśmiecha się i teraz ona bierze głęboki wdech.
– Ja te badania miałam robione w Paryżu. Dlatego wróciłam…
Zapada milczenie i poprzez to milczenie przychodzi do Marty zrozumienie wszystkiego.
Od początku. Marta podnosi ręce do oczu, zakrywa twarz, potem je opuszcza, idzie do okna, cofa się, ciężko siada na łóżku Iwony. Nie ma odwagi spojrzeć jej w twarz. Ciążą jej ramiona i nogi, wszystko jej ciąży.
– Dlaczego? – wyrywa jej się prawdziwie, z bólem.
– Czasem ci wierzyłam… Że nie ma kto odczytać wyników badań… Że wszystko przede mną…
– Ale po co, po co? – Marta jest zrozpaczona. Wszystkie jej starania na nic.
– Po nadzieję. Bo ty nie wiedziałaś, że umieram. – Iwona mówi spokojnie, tak spokojnie, że Martę każde słowo boli. A więc wiedziała. – Mogłam udawać, że też nie wiem.
– Przecież ja od razu wiedziałam – wyrywa się Marcie, ale już jest za późno, nie można cofnąć tych słów.
Iwona uśmiecha się, w jej wymęczonych oczach błyskają te węgielki, które Marta pamięta z przeszłości.
– Ma to dobre strony.
Marta patrzy na nią zdziwiona.
– Możemy przynajmniej zejść z tematu Saranowicza.
Trzeba coś powiedzieć, szybko coś powiedzieć – kołacze się Marcie po głowie i wreszcie ma już gotowe zdanie:
– Wiesz, ale to jeszcze nie znaczy, że…
– Oczywiście, Marto. – Iwona przerywa jej w pół słowa. – Nic nie znaczy. Prawie nic nie znaczy. A ja prawie jestem… Jestem jeszcze trochę. Poznaję to po tym, że chcę spać. Idź już, Marto, idź już, chcę spać…
I Marta podnosi się po raz kolejny i po raz kolejny idzie po ciemnozielonym linoleum do drzwi. Iwona leży nieruchomo.
POPOŁUDNIE
Iwona patrzy z przyjemnością na Martę. Jest ładna, naprawdę ładna. Świetnie jej zrobiła nowa fryzura i dobrze, że przestała się ubierać w te spódnice rodem zszafyciotkizprowincji. Ma śliczne oczy, a mysie włosy to kolor niezwykły. Trzy jaśniejsze pasemka z prawej strony znakomicie to podkreślają. Iwona patrzy na Martę i podejmuje decyzję tak trudną, że aż zamyka oczy.
– Boję się, że umieram – mówi wreszcie i nie otwiera oczu. Czeka.
Ciche milczenie, oddech Marty robi się krótki.
– Boję się, że umierasz – mówi Marta i jakby przerażona tym, co powiedziała, chce uciec, ale nie ma gdzie, więc tylko patrzy na Iwonę, która otwiera oczy i w jej oczach jest podziękowanie.
– Nic już nie można zrobić, prawda?
– Zawsze jest nadzieja. – Marta przełyka ślinę o wiele za głośno.
– Nie pierdol, siostro – mówi Marta, ale jej głos przeczy przekleństwu. Jest spokojny. – Nic już nie można zrobić, prawda?
– Wszystko, co było można, zostało zrobione.
W ciszy szpitalnej sali zamiera powietrze.
– Nie ma dla mnie ratunku?
– Zawsze jest nadzieja – powtarza martwo Marta.
– Na cud?
– Na cud.
Iwona wyciąga rękę. Marta pośpiesznie wybiega ze swoją dłonią naprzeciw. Uścisk Iwony jest słaby.
– Dziękuję ci – mówi ręka i spierzchnięte wargi.
I wtedy Marta łamie się.
– Tak się boję, siostro.
– Tak się boję, siostro… – Iwona oddaje uścisk. – Wydaje mi się, że nie wytrzymam tego strachu. – Iwona kuli się, jej głos jest cichy, tak cichy, że Marta musi się nachylić. – Żeby tak od razu… A potem myślę, że to dobrze, że jeszcze nie… Jak jest słońce… Ale słońce wschodzi niezależnie od wszystkiego, prawda?
– Prawda.
– I wzejdzie po mojej śmierci. – Iwona patrzy w okno, tam, gdzie świt rano przedostaje się przez gałęzie rozłożystego kasztana. Pożółkłe liście drżą na wietrze. – Jakby się nic nie stało. Jak po śmierci rodziców… A od ich śmierci nie było dla mnie nic świętego.
– Dla ciebie też?
Iwona patrzy na nią uparcie, a w Martę wstępuje dawny niepokój. Więc woli poprawić koc, poduszkę, woli nic nie mówić, bo przecież jest tylko cienka granica…
– Marto? Pytałam cię… czy dla ciebie też… Marto!
A jednak. Stało się. Dlaczego Iwona nie dała jej spokoju? Ale wezbrana fala już ma ujście i twarz Marty wykrzywia się.
– Jak możesz! Jak możesz mnie pytać, co dla mnie było święte! Nigdy ci nie jest za mało siebie samej?
– Nie rozumiem – mówi Iwona i rzeczywiście nie rozumie. Więc przyszedł czas, żeby wszystko powiedzieć.
Marta staje w nogach łóżka, chwyta za poręcz, pochyla się w stronę Iwony, ściska łóżko tak bardzo, że wydaje się, że wygnie metalową poręcz.
– Jak możesz używać słowa „też”? Zapomniałaś, że to ja siedziałam przy matce, myłam ją i cierpiałam z nią, to ja byłam na każde zawołanie, to ja musiałam na to patrzeć!
– Ale ja… – Iwona chce słabo zaprotestować.
Lecz Marta jej nie pozwala. W Marcie coś pękło i wylewa się szeroką strugą, której już nie jest w stanie kontrolować.
– Wyjedziesz znowu ze swoimi pieniędzmi? Oczywiście, że dzięki tobie było na najdroższe leki, ale to wszystko. To nic! To już tylko ja wyłam z rozpaczy i widziałam, jak gaśnie dzień po dniu, i nawet wtedy nie zauważała mnie, tylko czuła brak ciebie, i słyszałam twoje imię we wszystkich przypadkach. O tobie, z tobą, przy tobie. Ty, ty, ty! – Marta nie chce, żeby jej głos był tak nabrzmiały żalem, ale jest. – Tęskniła do ciebie, a ja trzymałam ją za rękę…
Iwona siada mocniej na łóżku, odrzuca tlen, chce Marcie przerwać.