Dzień siódmy: jabłka
Od dnia, gdy weszła do Ogrodu i zjadła jabłko, Myszce co noc śniło się, że tańczy jak baletnica z telewizora, jak motyl nad kwiatami, jak ptak pomiędzy ziemią a niebem. Już wiedziała, ‘jakie to uczucie – tańczyć. Do tej pory tylko je sobie wyobrażała. Tymczasem było ono nie do wyobrażenia, nieporównywalne z niczym, nawet z najmocniejszym doznaniem tańca, które nawiedzało ją czasem podczas własnych, niewprawnych prób.
– Tańczę? – pytała siebie we śnie, aby po obudzeniu doświadczyć tej samej, normalnej, choć bolesnej ociężałości. Wiedziała, że ciała innych ludzi, choćby mamy, nie ciążą aż tak mocno ku ziemi jak jej. Tato też biegał lekko, jak pan z reklamy, niemal unosząc się nad podłogą, i nie kolebał się niezgrabnie na boki.
Przeżycie prawdziwego tańca było czymś wspaniałym i zarazem okropnym, gdyż Myszka teraz bardziej niż kiedyś odczuwała swoje ciało jako skorupę, która ją więzi. Dlatego i we śnie, i na jawie czuła, że musi znowu iść tam, gdzie mogła być motylem. Zawsze zapominała o wszystkim, ale o tym, że umie tańczyć, nie potrafiła zapomnieć.
– Umiem – powtarzała sobie, usiłując poderwać się leciutko, na palcach, tak jak udało się to tylko ten jeden, jedyny raz w Ogrodzie.
Niekiedy słyszała cichy, syczący głos, który namawiał ją, by spróbowała zatańczyć na przekór wszelkim przeszkodom i ograniczeniom. Więc próbowała. Próbowała w holu, choć już wiedziała, że tato przygląda się jej spoza półprzymkniętych drzwi. Próbowała na trawniku przed domem, ale mama zaganiała ją wtedy do domu, rozglądając się nerwowo, czy nie patrzą sąsiedzi. Próbowała przy każdej okazji, ale nikt w jej ruchach nie domyślał się tańca.
Myszka pamiętała teraz częściej o strychu, lecz przypominała sobie o nim wtedy, gdy była u logopedy lub na gimnastyce, a niekiedy dopiero późną nocą. Już nie wiedziała, czy tańczyła w Ogrodzie wczoraj, tydzień temu, czy przed wielu miesiącami. Czas Ogrodu, ulicy, jej domu, a także jej własny były całkowicie odmienne, i nie dało się ich mierzyć jedną miarą.
Nim Myszka ponownie wybrała się na strych, by zatańczyć w Ogrodzie, pewnego dnia poszły z mamą do supermarketu. Myszce wydawało się, że ten tajemniczy, daleki, choć niemożliwy do umiejscowienia, szeleszcząco-syczący głos namawia ją, żeby zatańczyła natychmiast, w miejscu, w którym właśnie przebywała. Ewa nie cierpiała chodzić z Myszką do supermarketu i Myszka to wyczuwała po sposobie, w jaki mama ciągnęła ją za rękę. Myszka opierała się, rozglądała, usiłowała przyjrzeć się czemuś lub dotknąć kolorowych towarów. Nawet w supermarkecie czas Myszki biegł odmiennym rytmem.
Ewa nie mogła zostawić córki w domu. Tymczasem w supermarkecie znajdowały się mniej lub bardziej “groźne miejsca”. Niebezpiecznym miejscem była kolejka do kasy. Kasjerki i klienci patrzyli na nie ukradkiem, udając, że nie patrzą, aby znów szybko zerknąć. Jeszcze raz. I znowu… I jeszcze… żeby przyjrzeć się także matce tego dziecka i porównać, na ile jest do niej podobne.
Ewa sztywniała pod tymi spojrzeniami, a Myszka odbierała to i bała się. Ewa wolałaby, żeby ktoś z gapiących się ludzi po prostu podszedł i dając upust swej ciekawości, zwyczajnie spytał: “Dziewczynka z downem?”, niż żeby zerkali ukradkiem, jakby ze wstydem, a przecież z zachłanną ciekawością. Widząc te spojrzenia, Ewa doskonale rozumiała Adama. I wtedy mu zazdrościła wyboru.
W supermarkecie należało się śpieszyć. Nie dlatego, by personel poganiał klientów, ale ponieważ to Ewa chciała stąd wyjść jak najszybciej. Podeszła do jednej z półek, aby wziąć kilka najpotrzebniejszych produktów. Nachyliła się nad zamrażarką z mięsem i gotowymi potrawami, chwilę pomedytowała nad półką z alkoholem. Alkohol czasem pomagał. Ewa ostrożnie wzięła do rąk jedną z butelek…
Myszka, tracąc bezpieczną rękę matki, została w tyle. A potem skręciła do półki, na której lśniły kolorowe opakowania. I do drugiej… trzeciej… chwilę później otoczył ją labirynt półek i straciła matkę z oczu.
I właśnie w tym momencie ujrzała jabłka, spiętrzone w kunsztowną piramidę na stoisku z owocami, i usłyszała muzykę dobiegającą z megafonów. Była to melodia, którą Myszka wyjątkowo lubiła. Zatrzymała się, by lepiej słyszeć. Perkusja wybijała mocny, porywający rytm. Całe ciało Myszki zaczęło wyrywać się do tańca. Jabłka leżały o krok dalej. Sięgnęła po jedno i ugryzła.
Nie, to nie było czarodziejskie jabłko, gdyż poczucie lekkości nie przyszło natychmiast, a może w ogóle nie przyszło, a jednak muzyka sprawiła, iż dziewczynce wydawało się, że jest mniej ociężała.
– Sssspróbuj… – usłyszała znajomy, szeleszcząco-syczący głos.
Nie była pewna, czy go słyszy, czy odtwarza z pamięci, a może słychać go było z magnetofonowej taśmy, która w kółko powtarzała tę samą melodię, niesioną przez głośniki po wielkiej hali ze stoiskami.
Mamy nigdzie nie było widać, a Myszka, stojąc pośrodku supermarketu, żuła powoli jabłko. Sok spływał jej po brodzie, i z każdym kęsem czuła coraz głębszą potrzebę zatańczenia. Tak głęboką, że nie umiała jej od siebie odepchnąć, mimo dobrze pamiętanych nakazów mamy, jak należy zachowywać się w takich miejscach. Jak mała myszka… cichutko, bez rzucania się w oczy.
Był chłodny dzień. Okutana w czapkę i kurtkę, w sweterek, spódniczkę i rajtuzy, obwiniła niemożnością tańca nie własne ciało czy nieposłuszne ręce i nogi, ale ubranie. I jeśli zazwyczaj zdejmowanie go zajmowało jej mnóstwo czasu, to tym razem nie trwało nawet paru minut. Rozbierając się, przypomniała sobie niesamowite uczucie z Ogrodu: ona, Myszka, wiruje, wiruje, wiruje, jak pszczoła ponad kwiatami. Ręce płynnie i z gracją uwypuklają ruchy ciała, nogi wyskakują wysoko w górę, lekkie jak motyle skrzydła, głowa dosięga jednej ze stóp, a druga stopa w tym czasie wspina się na czubki palców i niemal odrywa od podłogi w szalonym piruecie…
Ktoś pogłośnił muzykę i przymus tańca stał się mocniejszy. Myszka zrzuciła z siebie resztę rzeczy. Opadły na wykafelkowaną podłogę, a dziewczynka westchnęła głośno, ugryzła ostatni kawałek jabłka i wyciągnęła rączki do góry.
Ewa usłyszała narastający szmer głosów. Mknęły przez wielką halę, jak zbliżająca się burza, głosy nerwowe, złe, chichotliwe, zaczęły przechodzić w donośne okrzyki, i Ewa od razu zrozumiała, co się stało: Myszka… Myszka coś zrobiła. Myszka, której nigdzie w pobliżu nie było. Zniknęła.
“Zrzuciła coś z półki!”, pomyślała z rozpaczą i pobiegła tam, skąd dochodził najdonośniejszy hałas.
– Boże… Boże… Dlaczego mi to robisz… – wyszeptała na widok córki, tracąc oddech i odruchowo wspierając się o pierwszą z brzegu półkę. Wszystkie ustawione tam kartony mleka zsunęły się na podłogę pod ciężarem jej ręki. Z niektórych zaczęła wypływać biała struga. Nie zwróciła na to uwagi, choć wokół rozległy się kolejne wzburzone głosy. Nie słyszała ich. Patrzyła, nie wierząc własnym oczom.
– Nie tu… tylko nie tu… Nie rób mi tego – wyszeptała, nieruchomiejąc.
Za rzędami półek stała golutka, gruba Myszka, poruszając się dziwacznie i okropnie, z ociężałością niedźwiadka, w jakimś nieprzyzwoicie obrzydliwym, spowolnionym rytmie. Miała zamknięte oczy i szeroko otwarte usta, wysunięty język wsparł się o brodę. Strużka śliny spłynęła już na piersi i pełzła ku wystającemu, białemu brzuchowi. Bose, platfusowate stopy ślizgały się niezgrabnie po kafelkowej posadzce, a ręce to dotykały gołego ciała, to wędrowały nieporadnie ku górze. Na twarzy dziewczynki malował się bolesny wyraz zachwytu i nieobecności.
Ewa stała jak sparaliżowana, niezdolna do ruchu. Walczyła w niej chęć ucieczki ze świadomością, że to jest jej dziecko i potrzebuje pomocy.
Ekspedientki gniewnie krzyczały; wiele głosów wołało wzburzonym chórem, z którego wybijały się poszczególne frazy:
– Gdzie matka…?
– Takie coś na publicznym widoku…
– Okropne… zboczone…
– Niech ją ktoś złapie…
– Ja jej nie dotknę…
– To obrzydliwe…
Myszka ocknęła się. Osaczona agresywnymi okrzykami, otworzyła oczy i dopiero wtedy zobaczyła: otaczał ją ciasny wianuszek obcych twarzy. Te twarze były nieprzyjazne lub wrogie, niekiedy wystraszone; głosy podnosiły się do wrzasku. Myszka wstrzymała oddech. A potem nieuchronnie przydarzyło się to, co mama niesłusznie nazywała “małym nieszczęściem”, gdyż Myszka miała świadomość, że tym razem to jest katastrofa (“dzieci z DS często nie panują nad swymi potrzebami fizjologicznymi, zwłaszcza w warunkach stresu”). Wszystkie okropne doznania zaczęły przewracać się w brzuchu Myszki i po chwili do mokrej strugi dołączyła się cuchnąca biegunka. Stała bezradna i przerażona, czując rozpacz tak wielką, że nie była w stanie jej ogarnąć. Krzyki ludzi wzniosły się aż pod sufit supermarketu.
Myszka również zaczęła krzyczeć. Jej krzyk powoli przechodził w zrozpaczone, pełne bólu wycie.
– Maaa! Maaa! Neeee…! Neee…! Aaaaaaaoooouuuuuu! Neeee!
Gniew obcych ludzi też przybrał na sile; ich głosy przekrzykiwały się, rozsadzały przeszklone ściany, odbijały się od półek. Tylko w niektórych brzmiało współczucie, w większości groźba.
– Wstyd…!
– Kto to posprząta…!
– I. to w dziale z żywnością…
– Policja!
Ewa nie wiedziała, jakim cudem udało się jej opanować chęć panicznej ucieczki. Przecisnęła się przez tłum. Przyklękła i drżącymi rękami zaczęła ubierać córkę. Szarpała ją gwałtownie, z gniewu, z nerwów, z bólu i ze wstydu, więc Myszka przestała wyć i zaczęła płakać. Głosy oburzenia znów wzniosły się do sufitu.
– Bydło! Tfu! – powiedziała dobitnie jakaś kobieta, spluwając na podłogę.
Ewa nie wiedziała, jak i kiedy udało jej się ubrać Myszkę, i szarpiąc z całej siły, zaczęła ją wywlekać ze sklepu. Ale nigdzie nie było drogi ucieczki. Za nimi, krok w krok, postępował tłumek gapiów i wzburzonych ekspedientek. A w drzwiach stanęło dwu policjantów.
– To pani znęca się nad dzieckiem? – spytał jeden, a drugi przytrzymał ją za ramię, gdy usiłowała go wyminąć.
– Dlaczego takie… takie coś nie jest w zakładzie? – spytał drugi, patrząc na Myszkę z wyraźnym wstrętem.