Dzień siódmy: odpoczynek
Ewa nawet nie zauważyła, kiedy Adam wyjechał. Dostosowała się do rytmu życia Myszki i zaakceptowała go. Szła do kuchni robić śniadanie w porze, w której inni jadali wczesny obiad. Adam był wówczas w firmie. Już przed narodzinami Myszki jego dzień pracy wydłużył się do kilkunastu godzin, co wówczas Ewa przyjęła ze zrozumieniem: zarabiał na budowę i urządzenie ich wspólnego domu. Zarabiał też na ubezpieczenie dziecka i nie zaniedbał podpisać papierów już na trzeci dzień po urodzeniu córki, gdy ich dziecko pojawiło się w świecie ubezpieczeń i polis na życie.
Polisa miała zagwarantować pieniądze na przyszłe studia dziewczynki, na studia w najbardziej renomowanym uniwersytecie Europy. A może w USA? Czemu nie Harvard lub Yale?
– Nawet gdyby moje interesy miały iść źle lub gdyby mnie nagle zabrakło, wtedy polisa da naszemu dziecku gwarancję dobrego życia – tłumaczył Ewie, która nie protestowała, nie wytykała mu przesady, gdyż jeszcze wtedy zdawało się jej, że zna i rozumie wszystkie jego obsesje, lęki, zalety i wady. I nocne strachy. A wśród nich ten najgorszy ze wszystkich: że dziecko może zostać osierocone.
Gdy Adam miał pięć lat, jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Gdy dorósł – pod czujnym okiem babci – nauczył się przewidywać wszystko, łącznie (a może przede wszystkim?) z najgorszymi możliwościami, które Ewie wydawały się odległe, nierealne, a jemu prawdopodobne. Wypadek, nagła śmierć, ruina majątkowa… Nie przewidział tylko narodzin ułomnego dziecka.
Ewa domyślała się, że w jego starannie zaplanowanym życiu, w którym rozpatrywał z góry dziesiątki wariantów i nigdy nic go nie zaskakiwało, narodziny Myszki były tożsame z narodzinami chaosu; z czymś na kształt pojawienia się tornada w strefie geograficznej, w której nie było ono znane. Myszka to był “czynnik X”, który burzy wszystko, co było uporządkowane. Myszka była “Obcym” z filmu o kosmitach.
Ewa, ku swemu zdumieniu, rozumiała Adama. Jej rozsypało się tylko życie, jemu rozsypał się świat. Musiał sobie z tym radzić sam, a ona nie wiedziała, jak to zrobi.
Gdy spotykali się w swym dużym domu – niezwykle rzadko – zamieniali kilka zdawkowych słów lub milczeli. Ewa pytała obojętnie, czy w firmie wszystko w porządku. On równie obojętnie przytakiwał i rewanżował się pytaniem, czy niczego jej nie brakuje. Pieniędzy? Może coś trzeba przywieźć z miasta? Czy w domu wszystko funkcjonuje? Nie jest potrzebny hydraulik? Elektryk? Może należy zamówić kogoś, by przyciął trawę?
Oboje omijali w tej quasi-rozmowie osobę Myszki, choć ta przez wiele lat raczkowała u ich stóp.
“Mógłby spytać, dlaczego to robi dopiero w wieku czterech lat”, myślała Ewa i była skłonna podzielić się z nim wiedzą, którą nabyła z podręczników. Ale on tej wiedzy nie potrzebował. A ona nie wiedziała, że dochodził do niej tak samo jak ona.
Gdy Myszka, mając pięć lat, zaczęła stawać na nogi – trzymając się mebli lub łapiąc silną rączką za uchwyt szuflady, która wysuwała się i z hukiem spadała na podłogę – Adam wymijał ją jak sprawny, wygimnastykowany sportowiec. Potrafił odsunąć się tak szybko i płynnie, że nie dotknął jej choćby mimochodem. Pewnego wieczoru Myszka rozbiła sobie nos, gdyż jej wyciągnięta rączka trafiła w pustkę, zamiast chwycić jego nogę, która przed sekundą była tuż obok. Gdy Ewa tuliła córkę i przykładała lód, by zatamować krwotok, Adama już nie było w kuchni.
Odtąd ich spotkania stały się jeszcze rzadsze. Jakby Adam wystraszył się, że dziecko nie wyczuje tego, że on go nie chce. Nie chce jego widoku, dotyku, nie chce słyszeć brzmienia jego głosu. Czasem, leżąc w salonie na kanapie – tej niegdyś w kolorze herbacianej róży, dziś poplamionej kawą, sosami, winem i brudnymi rączkami Myszki – Ewa widziała cień Adama przesuwający się błyskawicznie przez hol. Zmierzał do gabinetu, który stał się jego twierdzą, lub szedł do wyjściowych drzwi. Powoli przestała zwracać uwagę na to, czy mówi “dzień dobry” i “do widzenia”; prawdopodobnie mówił, był przecież dobrze wychowany, ale głośno puszczone radio lub telewizor zagłuszały jego głos. Radio zagłuszało też posapywanie Myszki, która bawiąc się, wydawała nieartykułowane dźwięki. Niekiedy rozczulały one Ewę, a czasem doprowadzały do pasji (Ewa już wiedziała, że ceną za nieodrzucenie Myszki są niekontrolowane wybuchy uczucia do córki – miłości lub gniewu).
Co tydzień na blacie stołu w kuchni leżały pieniądze. Kładł je tam Adam, zawsze w ilości przekraczającej ich potrzeby. Zatem gdy w kolejnym tygodniu, w określonym dniu pieniądze nie pojawiły się, Ewa przez chwilę była zdziwiona. Nazajutrz zepsuł się kran w łazience – oczywiście zepsuła go Myszka – i Ewa nadaremnie przeszukiwała stare kalendarze z telefonami. Figurował tam wprawdzie hydraulik, lecz dawno zmienił adres. Książka telefoniczna zdematerializowała się tak, jak zawsze znikają potrzebne przedmioty. Być może zamknął ją u siebie Adam. A woda z kranu ciekła coraz bardziej.
Ewa, zdeterminowana, zatelefonowała do firmy męża. Nie przedstawiła się, a równocześnie nie pomyślała, że po paru latach sekretarka mogła się zmienić lub zapomnieć jej głos.
– Prezes wyjechał w sprawach prywatnych. Wziął kilka dni urlopu. Czy coś przekazać? Pani była umówiona? – pytał melodyjny, bezosobowy alt.
“Skąd wezmę hydraulika?”, pomyślała bezradnie. “A więc Adam jest prezesem”, to była jej druga myśl.
Zawsze chciał być prezesem w tej swojej firmie, założonej wspólnie z kolegami, która od początku świetnie prosperowała, a po fuzji z inną, zachodnią, była wręcz modelowym przedsiębiorstwem.
“Wyjechał? Ciekawe, gdzie i z kim?”, to było jej trzecie stwierdzenie, równie obojętne jak drugie. Teraz najważniejszy był hydraulik.
Książka telefoniczna znalazła się w kuchni; oczywiście leżała w najbardziej widocznym miejscu, na kredensie. Gdy Ewa przewracała kartki, pomyślała przelotnie, że gdyby Myszka była inna, mogliby wyjeżdżać we troje. A ponieważ Adam lubił mieć wszystko to, co najlepsze (“uraz po ubogim dzieciństwie”, pomyślała), więc zapewne jeździliby na Karaiby, na Bali, Hawaje, Seszele, do Afryki.
“Może jest w Afryce i ogląda różowe flamingi”, pomyślała obojętnie.
Różowe flamingi oglądały kilka dni temu z Myszką w telewizorze. Nagle zapomniała o hydrauliku i przypomniała sobie różowe piórko znalezione na strychu. Powinno być w kuchni. Tam gdzie książka telefoniczna. Ale znikło. I na pewno nie było różowe.
Adam znajdował się blisko. Niecałe trzydzieści pięć kilometrów od domu. Zatrzymał auto i rozłożył mapę. Adres znał na pamięć, przecież co miesiąc wysyłał tu niemałą kwotę pieniędzy. Właściwie nie on – sekretarka. Osobiście nigdy tu nie był.
Okolica była spokojna, krajobraz nie porywał urodą, ale nie raził poczucia estetyki. Dom stał wśród drzew, w niewielkim parku. Przebywała tu babcia Adama. Wykupił miejsce, hojnie płacąc za komfortowe warunki bytowania, które gwarantowała nazwa pensjonatu: “Piękna Jesień”. Kiedy to było?
“Właśnie, kiedy to było?”, zamyślił się, lecz nie umiał sobie przypomnieć. “Trzy lata temu? A może pięć?” – gotów był przyjąć taki okres, lecz racjonalna strona jego umysłu zaprotestowała: “Oddałeś ją tu, gdy zacząłeś budować dom”.
Zatem dziewięć. Dziewięć lat temu…?! Jego dłonie odruchowo zmięły mapę, ale zaraz rozprostował ją na nowo, złożył starannie i schował w skrytce.
“Dziewięć lat i ani razu jej nie odwiedziłem?”, zdziwił się szczerze.
Oddali tu babcię po wspólnie podjętej decyzji. On zaczął budować dom. Firma i budowa pochłaniały go bez reszty. Ewa pracowała dla zagranicznego koncernu i miała szansę na awans. Po wcześniejszych przeżyciach z własną babcią z alzheimerem reagowała nerwowo na zachowanie staruszki. Wszystko wydawało się jej pierwszym symptomem tej strasznej choroby. Choć nie miała czasu, chciała wyprowadzać babcię na spacer i przyprowadzać do domu (jej własna babcia wielokrotnie się gubiła). Bała się zostawić starszej pani klucze, telefonowała po kilkanaście razy na dobę, pytając, czy gaz jest na pewno wyłączony.
Pewnego dnia, gdy Adam ustalał z projektantem szczegóły wyposażenia domu, a Ewa podejmowała z szefem delegację japońską, babcia rzeczywiście zostawiła otwarty gaz. Wybuch zniszczył część kuchni w ich starym mieszkaniu, staruszka zaś odniosła niewielkie obrażenia, dzięki temu, że w tym czasie rozmawiała z sąsiadką na korytarzu.
– To bez sensu – powiedział wtedy Adam. – Ty stracisz pracę, ja włożę pieniądze w dom i nie dopilnuję, żeby był taki, jak sobie wymarzyłem. Wszystko dlatego, że babcia musi mieć stałą opiekę! A przecież są komfortowe instytucje, prawie jak sanatoria, w których będzie jej po prostu bezpieczniej.
– Wyślemy ją tam na czas budowy domu – zgodziła się Ewa.
Babcia, raz mniej, raz bardziej sprawna umysłowo, też się zgodziła.
– W nowym domu będzie na ciebie czekał twój pokój – obiecał Adam.
To Ewa odwiozła babcię. I to Ewa odwiedziła ją jeszcze dwa, a może trzy razy. I dlatego on sam nie umiał teraz tu trafić. To także Ewa spytała, kiedy ją wezmą z powrotem, a on odparł, że jest na to czas; że fachowa opieka na pewno dobrze robi staruszce. I ten spokój, i park dokoła, o którym opowiadała Ewa, regularne posiłki według stosownej diety, i towarzystwo w jej wieku… Adam nawet zażartował, że może babcia wyjdzie drugi raz za mąż za jakiegoś pensjonariusza?
A potem, razem z najwyższej klasy fachowcami, pilnowali wykończenia wymarzonego domu. Gdy przekroczyli jego próg (Adam wniósł Ewę na rękach, jakby po raz drugi brali ślub), ich wejściu towarzyszyło delikatne, melodyjne trzepotanie wiatrowych dzwoneczków. Rozwiesili je wszędzie, wierząc, że dają szczęście; że ich harmonijne, łagodne brzmienie zapewni im poczucie harmonii.
Planując ostateczny rozkład wnętrz, zapomnieli jednak o pokoju dla babci, za to zaczęli mówić o pokoju dziecinnym. A potem przyszła na świat Myszka.
“To przez Myszkę babcia przebywa tu już dziewięć lat”, pomyślał Adam mściwie. “Przez Myszkę o niej zapomniałem”.
Jadąc przez to nieznane miasteczko, Adam zapytał o drogę i stał teraz przed bramą wjazdową do parku, nie mając odwagi ruszyć dalej.