Изменить стиль страницы

VII

Nie wiem, jak długo tak siedziałem - starzec w rozpiętym mundurze poruszał się kiedy niekiedy przez sen, ale to nie wyrwało mnie z odrętwienia. Wielokrotnie wstawałem i szedłem do Ermsa, ale tylko w myśli - naprawdę nie ruszyłem się z miejsca. Przemknęło mi nawet, żeby tak dalej siedzieć, nic, tylko siedzieć - coś w końcu będą musieli ze mną począć - ale przypomniały mi się długie, koszmarne godziny wysiadywania w sekretariacie i zrozumiałem, że ani mnie dotkną.

Z pośpiechem, jakby się paliło, zebrałem papiery i poszedłem do Ermsa. Siedział przy biurku, robiąc notatki na aktach. Lewą ręką, nie patrząc, mieszał nieporęcznie herbatę. Podniósł na mnie błękitne oczy - było w nich coś niespożytego, rozbłysły wesoło, gdy wargi jego kończyły jeszcze czytać z akt - zdawało się, że raduje go byle rzecz, zupełnie jak młodego psa… psa… pies - czyżby przez to, w ten sposób? - ale przerwał moją myśl, wołając:

– Pan?! Dopiero teraz?! No, myślałem już, że pan zginął! Tak przepaść! Gdzie się pan podziewał?!

– Byłem u admiradiera - mruknąłem, siadając naprzeciw niego. Nie zamierzałem nic przez to powiedzieć, ale widać pojął mnie opacznie, bo przekrzywił głowę z odcieniem żartobliwego szacunku.

– Proszę - rzekł z zadowoleniem - no, proszę. A więc nie zmarnował pan czasu. Mogłem się tego spodziewać.

– Nie, nie, majorze! - krzyknąłem prawie, unosząc się z krzesła. - Niech pan da temu spokój!

– Czemu? - wtrącił zdziwiony, ale nie dałem mu dojść do słowa. Otworzyły się we mnie wezbrane upusty, mówiłem szybko, trochę niewyraźnie, bez żadnych przerw, o pierwszych moich krokach w Gmachu, o głównodowodzącym i jego kabelku, o podejrzeniach, które już wtedy lęgły się we mnie, choć o tym nie wiedziałem, i noszone jak zarazki zatruwały następne moje poczynania, jak wypiastowałem to w sobie, uczyniłem swoim przeznaczeniem i jak już gotowy byłem przyjąć koszmarną postać, tyleż wydętą lękiem, co narzuconą okolicznościami, niewinnie oskarżonego, skazańca bez zmazy, ale i tego mi odmówiono, pozostawiając mnie samemu sobie - wciąż i wciąż sobie! - oczywiście, pozornie tylko - i jak od drzwi do drzwi, od drzwi do drzwi łaziłem z całym tym, nikomu niepotrzebnym bezsensem… Mówiłem już tak długo, tak wiele, że powinno to było coś dać, lecz nie dawało nic… Ja - powtarzałem - sobą, sobie, mnie, kołowałem, czując płaskość podkreśleń, czegoś temu brakowało, nazbyt już nie kleiło się wszystko, aż w olśnieniu, które użyczone zostało bodaj wpierw językowi, aniżeli myślom, pozostającym wyraźnie w tyle, wdałem się w ogólny rozbiór sprawy: że skoro mam się na cośkolwiek przydać, na cośkolwiek, powtarzam, nie żywiąc najmniejszych nadziei ani uroszczeń, to nie należy do tego stopnia marnować mnie; cóż w końcu przyjdzie Gmachowi z tego, że się rozlecę, rozpłynę jak kałuża, jaka będzie z tego korzyść? - żadna! - więc po co to wszystko, czy nie nadszedł doprawdy czas, aby wręczyć mi, to jest zwrócić instrukcję, przedstawić całokształt Misji, jakakolwiek ona jest, ja, ze swej strony, zapewniam: będę się starał lojalnie, usilnie, ponad siły, ręcząc…

Niestety, przemówienie to, chaotyczne w początkach, nie stało się lepsze pod koniec i, zadyszany, roztrzęsiony, umilkłem nieoczekiwanie, w środku zdania, pod skonfundowanymi, błękitnymi oczami Ermsa, który wolno je opuścił, zamieszał herbatę, pobawił się - zbyt długo - łyżeczką, nie wiedział, co z nią począć - ależ on wstydził się, po prostu wstydził się za mnie!

– Doprawdy, nie wiem - zaczął miękko, serdecznie, choć w następnych słowach dały się wyczuć nutki powściąganej surowości - nie wiem, co z panem począć. Tak się… tak się obciążać… takie wybryki jakieś… przetrząsanie lekarstw… wprost mi głupio… ależ to nonsens jest! Absurd!!! Pan uroił sobie Bóg wie co! - zapalał się, a już przez tę zapałczywość prześwitywał nieodparty jego, pogodny nastrój.

Ja jednak, postanowiwszy twardo, że więcej nie dam się omamić, szybko wyrzuciłem:

– A instrukcja? Czemu mi pan jej nie objaśnił?! Prandtł w ogóle nie chciał o niej ze mną mówić! Zresztą… zresztą wykradł mi ją i…

– Co pan tu opowiada?!

– Nie mówię, że on sam - taki gruby oficer u niego - nie mógł o tym nie wiedzieć, jestem przekonany!

– Przekonany! Dobry sobie! A dowód?! Dowody pan ma?!

– Nie mam - przyznałem, ale natychmiast wróciłem do ataku: - Więc proszę, jeśli pan jest szczery i dobrze mi życzy - tak! - proszę powiedzieć mi natychmiast, co w niej było, ja ani słowa nie znam, nie wiem, co w niej było… ani jednego słowa!!

I patrzałem mu z bliska w oczy, żeby nie mógł ich opuścić ani odwieść na bok, a on patrzał na mnie, patrzał, wargi odęły mu się, zadrgały niebezpiecznie, aż wybuchnął głośnym śmiechem.

– To o to chodzi?! - zawołał. - Kochany! Instrukcja… Ależ ja nie pamiętam! Co będę panu oczy mydlił… Ja nie pamiętam po prostu, całkiem zwyczajnie - tyle ich mam, proszę spojrzeć! - i, jakby bawiąc się, jął podnosić grube pokłady spiętych arkuszy z biurka, trzepał nimi w powietrzu, miętosił w garściach, nie przestając mówić:

– Czy byłby pan w stanie to zapamiętać? Wszystko? No, niechże pan sam powie… no… proszę…

– Nie! - powiedziałem cicho, lecz mocno. - Nie wierzę panu! Więc pan twierdzi, że nie pamięta nic? Ani jednego słowa? Ani zarysu ogólnego? Niczego? Więc… ja… panu… nie wierzę!!

Cisnąwszy mu to w oczy, zamilkłem, przerażony, bez tchu, bo to był ostatni człowiek, na którego ciągle jeszcze, nie wiem już sam dlaczego ani jak, do ostatka liczyłem. Gdyby, pod naciskiem, przyznał mi się, że działa z wyższego rozkazu, że jest nie sobą, Ermsem, jasnowłosym chłopcem o dobrych oczach, lecz miejscem Gmachu - wtedy tak, wtedy pozostawała mi już tylko górna łazienka… Erms nie odzywał się dłuższą chwilę. Potarł ręką czoło, podrapał się za uchem, westchnął.

– Pan zgubił instrukcję - rzekł wreszcie - no, tak. To, owszem, to jest coś. Z tego będzie dyscyplinarka. Choćbym nie chciał, muszę wdrożyć postępowanie. Ale to nic takiego, o ile - zerknął na mnie bystro - nie opuszczał pan Gmachu. Nie opuszczał pan, co?

– Nie.

– Chwała Bogu! - odetchnął. - W takim razie będzie to raczej formalność. Załatwimy to później. Co do pańskich ostatnich słów, to - ja nie słyszałem ich, wie pan. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby każde podenerwowanie cennego pracownika miało… mogło mnie dotknąć. To by świadczyło jak najgorzej - po prostu, że nie nadaję się na to miejsce! - stuknął garścią w biurko. - Pan nie wierzy w moją serdeczność. No bo, niby - dlaczego miałbym pana lubić? Za co? Nie znamy się prawie i w ogóle - rozłożył ręce - ale to nie tak. Proszę tylko zważać na to, co powiem: jestem nie tylko urzędnikiem, wertującym te nieszczęsne papiery, biurokratą zakazanym - wyrżnął w nie pięścią, aż zafalowały z szelestem - ale, i to przede wszystkim, końcową stacją, jestem portem, z którego wychodzą nasi najlepsi ludzie - tam. No, a nie będę mówił panu, wyróżnionemu Misją Specjalną, co tam czeka… Więc, choć ja pana naturalnie nie znam, chociażeśmy się prywatnie nie stykali, to jednak wiem, wierzę, w oparciu o to wyróżnienie (Misja nie jest przecie dla byle kogo), że pan zasługuje na szacunek, zaufanie, na serdeczność, tym bardziej że nie dla osobistych względów będzie pan tego przez niewiadomy czas pozbawiony, co tam - narażony na srogie niebezpieczeństwa… Toż ja bym ostatnią kanalią był, gdybym w takiej sytuacji nie starał się, wedle sił, pomóc panu, nie tylko w zakresie urzędowych, służbowych obowiązków, ale w każdym względzie i w każdej sprawie! Że nie pamiętam treści tej instrukcji? Pan się o to gniewa. Może i słusznie. Ja rzeczywiście (niezależnie od masy spraw, które mam na głowie) marną posiadam pamięć. Ale przełożeni nie mają mi tego chyba za złe - bo w naszym zawodzie nie jest dobrze pamiętać zbyt wiele. Ot, dajmy na to, wyjedzie pan z Misją, a ja, najzupełniej niechcący, przez sen, przez roztargnienie, przez pomyłkę, wypaplam jakiś szczegół, pozornie drobny, który może doprowadzić, przekazany tam kanałami, do pańskiej zguby. Do zguby, rozumie pan?! Więc czy nie lepiej, żebym, zamiast pilnować się nieustannie (co i tak robię), naprawdę, od razu i gruntownie wszystko zapominał?! Przecież - pan wybaczy chyba - nie każdy w końcu gubi tak ważną, tak zasadniczą rzecz jak instrukcja, i trudno wymagać, żebym był na to specjalnie przygotowany… Tak więc proszę nie mieć do mnie żalu. Postępowanie wdrożymy, to swoją drogą, a pan musi się przede wszystkim wyzbyć nieuzasadnionych podejrzeń…

– Dobrze - powiedziałem - rozumiem pana. Przynajmniej staram się rozumieć. Ale co z instrukcją? Muszą przecież być gdzieś oryginały!

– Naturalnie! - odparł, odrzucając charakterystycznym ruchem jasne kosmyki z czoła. - Naturalnie, że są, w sejfie, u głównodowodzącego. Ale żeby do nich dotrzeć, trzeba specjalnego zezwolenia, pan chyba rozumie. Od ręki się tego nie załatwi. To nie potrwa długo - dorzucił pośpiesznie, jakby chcąc rozwiać mój niepokój.

– A czy będę mógł zostawić to - to znaczy, złożyć u pana? - spytałem, kładąc na biurku teczkę, którą wyłuskałem spośród mych papierów.

– Co to jest?

– Nie mówiłem panu? Teczka, którą mi podłożono.

– Pan znowu swoje! Potrząsnął głową.

– Kto wie - mruknął na poły do siebie - czy nie powinienem skierować pana do Wydziału Lekarskiego…

Z tymi słowy rozwiązał tasiemki i rzucił okiem na oba leżące z wierzchu, białą nitką zeszyte arkusze. Przypatrywał im się chwilę ze szczególnym wyrazem twarzy.

– Pi… pi… - mruknął. Podniósł na mnie jasne oczy.

– Pozwoli pan, że wyjdę na chwilę? Kilkanaście sekund, dosłownie…

Nie protestowałem, tym bardziej że zabierał kompromitujący mnie dokument. Wyszedł do bocznego pokoju, nie zamykając nawet drzwi; słyszałem, jak suwa krzesłem, po czym nastała cisza, przerywana tylko leciutkim poskrzypywaniem. Wstałem i podszedłem wolno do uchylonych drzwi.

Erms siedział plecami do mnie, przy małym biurku, pod reflektorem, i z największą uwagą wodził ołówkiem po karcie czystego papieru - odrysowując z leżącego pod ręką mojego arkusza plan Gmachu. Nie wierząc własnym oczom, przestąpiłem próg. Podłoga trzasnęła. Erms odwrócił się, dojrzał mnie stojącego w drzwiach - i drgnienie, które przeszyło jego twarz, rozlało się w poczciwy uśmiech.