Изменить стиль страницы

VIII

Oddalałem się stamtąd prawie biegiem, jakby w obawie, że będzie mnie gonił. I po co mi to było? Czy chciałem napędzić mu strachu? Mogłem sobie oszczędzić fatygi - na pewno się mnie nie bał, uwikłanego bezsilnie w sieć, której końce on i jemu podobni trzymali swobodnie w rękach. W każdym razie byłem znowu podniesiony na duchu - dlaczego? Zastanowiwszy się nad tym, doszedłem do wniosku, że sprawił to Erms - nie swoją czczą gadaniną, naturalnie, tymi pozorami serdeczności i uwagi, w które uwierzyłem na chwilę tylko dlatego, że tak bardzo tego chciałem, ale podpatrzoną przez drzwi sceną. Jeśli bowiem - tak chyba brzmiało moje rozumowanie - on jest, na takim stanowisku, agentem tamtych, to znaczy, że można wprowadzić w błąd, oszukać i przechytrzyć Gmach w ośrodkach jego, w jego najwrażliwszych węzłach, a więc daleko mu do nieomylności, a jego wszechwiedza stanowi tylko moje urojenie. To samo w sobie ponure raczej odkrycie otwierało więc przede mną furtkę w sposób najbardziej nieoczekiwany.

W połowie drogi do Dziennika Podawczego rozmyśliłem się raptownie. Erms wysłał mię tam. Życzono sobie, żebym tam poszedł, należało zatem postąpić inaczej, wyrwać się z zaklętego kręgu działań z góry dla mnie upatrzonych. Dokąd mogłem jednak pójść? Nigdzie - i on wiedział o tym. Pozostawała tylko łazienka. Nie była w końcu taka zła - mogłem się tam, w ciszy i samotności, zastanowić, przetrawić wydarzenia, tak już liczne, spróbować powiązania ich, przepatrzenia pod nowym kątem, nareszcie po prostu - ogolić się. Tą moją kłującą szczeciną zanadto już wyróżniałem się spośród pracowników Gmachu i kto wie, czy nie za sprawą umyślnego rozkazu udawali, że wcale tego nie dostrzegają.

Pojechałem windą na górę, do łazienki, w której odkryłem niedawno brzytwę, zabrałem ją stamtąd i wróciłem na dół - do siebie, jak nazywałem to miejsce w myślach. Przed samymi drzwiami mojej łazienki wydało mi się, że gdy, zamyślony, opuszczałem go po raz pierwszy, Erms wspomniał coś o potrzebie ogolenia się. Czyżby przewidział także i tę możliwość? Dobrą minutę stałem na korytarzu, tępo wpatrzony w białe drzwi. Więc nie wchodzić? Ale, w końcu, od tego naprawdę nic nie zależało! Mogłem zresztą, po ogoleniu, siedzieć, jak długo tylko chciałem w tej mojej samotni - już to tego nie mógł mi na pewno dyktować!

Wszedłem więc cicho, choć przywykłem do pustki, jaka tu zawsze panowała. Przedsionek, z bocznym wejściem do toalet, był oświetlony inną, mocniejszą jakby żarówką, ale może mi się to tylko wydało. Otwarłem drzwi łazienki i niemal natychmiast je zamknąłem: ktoś w niej był. Jakiś człowiek leżał prawie dokładnie w tym samym miejscu, co ja przedtem, obok wanny, z podłożonym pod głowę ręcznikiem. Pierwsza była myśl o odwrocie, lecz porzuciłem ją. - Spodziewają się, że ucieknę - pomyślałem - to byłoby najnaturalniejsze; wobec tego wejdę i zostanę.

Uczyniłem to. Podszedłem do śpiącego na palcach, ale choć potknąłem się przy progu z hałasem, nie drgnął nawet. Spał jak zabity. Patrzałem nań od strony głowy, która spoczywała o jakiś metr od moich nóg, więc nawet gdybym go już widział, nie mógłbym go poznać. Wyglądał zresztą na obcego. Był w cywilnym ubraniu, bez marynarki, którą okrył się do pasa - zzute trzewiki stały pod wanną. Na przybrudzonej z lekka u mankietów koszuli w paski nosił cienki sweter; pięść, owiniętą ręcznikiem, wsadził sobie pod głowę, i z kolanami, podkurczonymi ku brodzie, poruszał się bezgłośnie miarowym rytmem spokojnego oddechu.

Cóż mnie obchodzi? - pomyślałem. - Są inne łazienki. Mogę się przenieść, dokąd zechcę. - Tak sobie mówiłem, aby się uspokoić, pomysł z przenosinami był właściwie śmieszny, bo cóż miałem do przeprowadzki oprócz samego siebie?

Postanowiłem skorzystać z jego snu i ogolić się. W tej czynności nic nie było podejrzanego ani niedozwolonego. Położyłem przyniesioną brzytwę na półeczce pod lustrem. Musiałem jeszcze sięgnąć przez śpiącego, aby wziąć mydło z siatki nad wanną, a puszczając nikłym strumykiem ciepłą wodę z kurka umywalki, zerknąłem w jego stronę, czy go ten szmer nie zbudzi. Widząc, że ani drgnie, odwróciłem się do lustra. Moja twarz wyglądała doprawdy nieprzyjemnie, jak u galernika. Zarost przyciemnił ją i zarazem uczynił jakby chudszą, chyba nie więcej niż trzy, cztery dni wystarczyłoby, aby wyżej ust znikła w brodzie. Namydliłem się nieco mozolnie, bo bez pędzla, brzytwa za to okazała się nad wyraz ostra. Człowiek na podłodze doprawdy mi nie przeszkadzał, gdyż zacząłem rozmyślać - przy goleniu zawsze dobrze mi się myślało - nad moim tak nieskładnym losem.

Co mi się zatem przydarzyło? Bytność u komenderała Kashenblade zakończyło przyznanie Misji, po odwiedzinach zbiorów aresztowano pierwszego oficera instrukcyjnego, potem znikł drugi, zostawiając mnie sam na sam z otwartą kasą, zjawił się szpieg, uciekłem, trafiłem na staruszka w złotych okularach, po jego śmierci nastąpiło samobójstwo innego, trzeciego z rzędu oficera, po czym wizyta w kaplicy z ciałem, wymusiłem na księdzu Orfinim numer pokoju Ermsa, potem był Prandtl, muchy w herbacie, zniknięcie instrukcji, rozpacz, omyłkowa (nie - wtrąciłem w tok własnych myśli - nie będę się sugerował), nie omyłkowa, ale po prostu: bytność w archiwum, następnie sekretariat tego jakiegoś śledczego, do którego mnie nie dopuszczono, scena u admiradiera, poprzedzona degradacją i policzkami i, na koniec, druga rozmowa z Ermsem. To chyba wszystko. Od wyliczenia wypadków przeszedłem do ludzi, którzy w nich występowali - jeśli moja analiza nie miała od razu pogrążyć się w interpretacyjnym trzęsawisku, należało wyjść od zupełnej jakiejś pewności, od czegoś niewzruszonego, w co niepodobna wątpić. Wybrałem jako opokę śmierć - i zacząłem od staruszka w złotych okularach. Powiedziano mi - uczynił to kapitan-samobójca - że otruł się, bo wziął mnie za kogoś innego. Przedstawiłem mu się jako pracownik Gmachu, a on sądził, że jestem wysłannikiem tamtych, a na szyfrowe hasła nie odpowiadam umówionym odzewem, bo przybyłem, aby ukarać go za zdradę. Co prawda nie był on w rzeczywistości staruszkiem. Aż nadto dobrze pamiętałem czarne włosy, które w agonii wypełzły mu spod peruki. A jednak kapitan w rozmowie nazywał go wciąż „starym” - ten „stary” nie schodził mu z ust. Czy kapitan kłamał? To było prawdopodobne, tym bardziej że sam się zaraz potem zastrzelił, czyż to niespodziewane samobójstwo nie podkopywało wiarygodności jego słów? Być może - pomyślałem - wydarzyła się historia w jakiejś mierze podobna do stosunku między mną a Ermsem. Kapitan zabił się, bo się mnie bał. Samo tylko wykrycie błahego stosunkowo przekroczenia nie mogło go skłonić do tak rozpaczliwego kroku - a zatem i on był agentem tamtych. Staruszek (nazywałem go tak dalej, tym bardziej że z tą fałszywą starością poszedł do trumny) też musiał być ich agentem. Gdyby nim nie był, gdyby przypuszczał, że to ja nim jestem, oddałby mnie, jako lojalny pracownik, w ręce władz. Ale on się otruł. Śmierci, której w obu wydarzeniach byłem świadkiem, należało chyba wierzyć. Zdecydowałem, że tak. A więc staruszek i oficer byli agentami tamtych, ten pierwszy jednak drobnym, płotką zapewne, a drugi - choćby przez zajmowane stanowisko szefa czy też zastępcy szefa Wydziału - bardzo ważnym. Biorąc mnie za superrewidenta z ramienia Sztabu, bez wahania poświęcił zatem cześć staruszka (który i tak nie żył już podczas naszej rozmowy), demaskując go przede mną, ukrywanie zaś swej wiedzy o podwójnej roli zmarłego usiłował wytłumaczyć nadmierną swą ambicją i gorliwością służbową. Gdy ujrzał, że tłumaczenia tego nie przyjmuję (w istocie po prostu nie rozumiałem go, gdyż wypowiedział je szyfrem) - zastrzelił się.

Tak więc ów, dwie śmierci obejmujący, epizod wydarzeń był zrozumiały, jaka wszelako była w nich moja rola - ta przeznaczona mi, a nie uzurpowana dla wyjścia z zaciskającej się sytuacji? To pozostawało ciemne.

Idźmy dalej - pomyślałem - być może rozjaśni coś analiza dalszych wypadków.

Tymczasem skończyłem się golić. Przyjemnie było odświeżyć się chłodną wodą, zmywając zaschniętą pianę z policzków. Nie bardzo zważałem nawet na hałas, jaki wywołać musiało pluskanie. Rezultat, do jakiego doszedłem, choć może nikły, napełnił mnie jednak otuchą. Nie wszystko w Gmachu jest niezrozumiałe - rzekłem sobie - udało mi się ułożyć część bodaj rozsypanej mozaiki. Wycierając twarz szorstkim ręcznikiem, zauważyłem na nowo leżącego - pochłonięty myślami, niemal o nim zapomniałem. Popatrzyłem nań uważnie. Spał. Nie miałem najmniejszej chęci iść do Dziennika Podawczego, kręcić się po korytarzach też nie. Siadłem na brzegu wanny, u drugiego jej końca, oparłem się o kafelkami wykładaną ścianę, podciągnąłem kolana do brody i podjąłem tok rozważań.

Erms, serdeczny Erms. Z tym sprawa była gorsza. Gdybym nie podejrzewał go nawet o podwójną grę wobec Gmachu, i tak bym mu nie ufał. Przy całej wylewności, jaką okazywał, nie pisnął nawet o mojej Misji, nie zająknął się o niej - wszystko, co mówił, obracało się między komplementami, na które nie zasłużyłem, i ogólnikami, które nic nie znaczyły. Molestowany, wydał mi w końcu instrukcję, którą skradziono mi u Prandtla. Mniejsza na razie o instrukcyjnego - pomyślałem - daleko ważniejsza jest sprawa samej instrukcji. Jeżeli Erms dał mi ją, wiedząc, że niedługo będę się cieszył jej posiadaniem, to chyba po to, żebym mógł do niej zajrzeć…

Zaraz. Czy to w ogóle była instrukcja? Powinna była przecież opiewać na mnie, przedstawiać plan mych rzekomo tak ważnych i odpowiedzialnych działań, zasięg, istotę całej Misji, więc cóż to znowu znaczyło, że brzmiała niczym mój pamiętnik - jak jakaś opowieść o losach zagubionego w Gmachu człowieka? Czy tak wygląda (bo przekonywano mnie o tym) szyfr?

Owszem, może tak wyglądać, sądząc według słów Prandtla, który demonstrował mi, jak można rozszyfrować nawet dramaty Szekspira. Ale czy naprawdę można? Na to miałem właściwie tylko jego słowa. Maszyna - deszyfrator… ależ nie było żadnej, była tylko kobieca ręka, która przez otwór w ścianie podawała spreparowane odpowiednio taśmy.

Zabrnąłem już: kwas sceptycyzmu zżerał wszystko; trzeba się było ze stanowiska tak radykalnego wycofać. Pozostała jedna właściwie rzecz - to chuchnięcie Prandtla w drzwiach, jakby chciał mi coś powiedzieć, wyznać, i wziął to słowo na powrót, nim wymknęło mu się na dobre z ust - chuchnięcie i wyraz jego oczu w owej chwili.