Изменить стиль страницы

– Mocne jest, tajniak… - szepnął konfidencjonalnie. - Uważaj! Nie przelej! Nie przelejesz, co?!

– Na pewno nie, panie admiradierze!!! - wybuchnąłem, poruszony takim zaufaniem. Starcza dłoń, plamista, w brodawkach, zatrzęsła mu się mocniej, gdy z fioletowej buteleczki o dotartym korku jąłem, kroplę po kropli, opuszczać aromatyczne lekarstwo.

– Jeden… dwa… trzy… cztery… - liczył wraz ze mną; przy szesnastu - na dźwięk tej liczby drgnęły mi palce, a jednak nie uroniłem chwiejącej się już na szklanym dziobku następnej kropli - skrzeknął: - Dość!

Dlaczego przy szesnastu? Strwożyłem się. On też. Podałem mu szklankę.

– Hę, hę… godziwy… godziwy tajniak… - rzucał nerwowo - ty, ty… hę, hę… no, tego… tego… spróbuj… spróbuj najpierw…

Upiłem nieco lekarstwa; dopiero odczekawszy, z chronometrem w drżącej dłoni, dziesięć minut, sam je z kolei przyjął. Nie szło mu to jakoś - zęby dzwoniły o szkło, przyniosłem drugą szklankę, do której wpuścił je, jak białą, na dwoje rozłamaną bransoletę, po czym, z trudem i poświęceniem, wychylił zbawczy płyn. Przytrzymałem mu pomocnie rękę - kostki chodziły w niej jak zesypane luźno do skórzanego woreczka. Drżałem, żeby mi tylko nie zasłabł.

– Panie admiradierze… - zaszeptałem - czy pozwoli pan, że przedstawię mu moją sprawę?

Zasłonił powiekami przymglone źrenice i, nieruchomy za wielkim biurkiem, malał nadzwyczaj powoli, zesuwając się po trochu w siebie. Tak, w milczeniu, słuchał mych gorączkowych słów - tymczasem jego ręka, nie biorąc jakby w tym udziału, podpełzła do szyi, odpięła z wysiłkiem kołnierzyk, potem nadstawił ją, domyśliłem się, że mam z niej ściągnąć rękawiczkę. Obnażoną, chrupką, złożył na drugiej ręce, tej z bożą krówką, zakaszlał cichutko, nadzwyczaj delikatnie, z błyskiem niepokoju w oczach łowił to, co rzęziło mu w piersi, a ja nie przestawałem mówić, rozwijając przed nim poplątany korowód mej udręki; jego słabości, spowodowanej podeszłym wiekiem, nieobca była na pewno życzliwość dla wszelkiej innej słabości, a przynajmniej dogłębne jej zrozumienie; z jakąż troskliwością dbał o biedny swój oddech, który wciąż zdawał się go zawodzić… Twarz jego, pokryta wątrobianymi zaciekami, plamami, zdrobniała wobec woskowo rozchylonych uszu, kojarzących się w niewybrednym umyśle z pokracznym jakimś lotem, właśnie swoim steraniem, cierpiętniczym uwiądem budziła mój respekt, nawet litość, pokrewną synowskiej, bo miał i narośle - jedna zwłaszcza na łysinie, ledwo omglona siwym puchem, była jak duże jajo. Ale to były przecież blizny i szramy, odniesione w walce z nieubłaganym czasem, który zarazem nadał mu najwyższe z możliwych godności.

Pragnąc uczynić spowiedź moją aktem dalekim od wszelkiej służalczości, przysiadłem się z boku do biurka i opowiadałem dzieje mych pomyłek, gaf i klęsk tak szczerze, jak jeszcze nikomu. Potakiwał mi miarowo samym oddechem, jego kojącą regularnością, brał w obronę porozumiewawczym opuszczeniem powiek, nikłym uśmiechem, który przelotnie nawiedzał jego nie domknięte w zasłuchaniu wargi. Kończyłem już, pochylony do przodu, wsparty o biurko, ale i tego wykroczenia przeciw regulaminowi nie miał mi widać za złe - pełen najlepszych nadziei, choć przejęty zarazem do głębi własnymi słowami, zamykając długą, końcową frazę, rzekłem głosem, w którym drgała namiętna prośba:

– Czy pomoże mi pan? Co mam robić, panie admiradierze?

Po dłuższej chwili, której użyczyłem mu, aby tym lepiej mógł zgłębić w milczeniu powiedziane, powtórzyłem ciszej a dobitniej:

– Co mam robić?

Urwałem, a on dalej kiwał głową, jakby wciąż i wciąż bardziej mnie ośmielał. Twarzy jego, pochylonej w bok (czyżby przetrawiał cały wstyd odpowiedzialności za wszeteczeństwa Gmachu, które firmować musiał swym imieniem?), nie widziałem, tylko miarowe migotanie maleńkich binokli, sporządzonych ze złotego drutu, nader cienkiego, aby nie obciążały jego tak bardzo zmęczonej, a tak jeszcze potrzebnej starości.

Tając dech, jeszcze bardziej przysunąłem się do niego - i struchlałem. Spał. Spał przez cały czas, zdrzemnął się posilnie, widać dobrze mu zrobiło odmierzone przeze mnie lekarstwo, i pykał, jakby mu w gardle chodziła jakaś klapka. Zamilknięciem pogłębiłem jego sen, bo ścichapęk świsnął, urwał, jakby wylękły, ale zaraz wrócił do wzmożonego poświstywania, grania, i tak, dmuchając ostrożnie, lecz stanowczo, coraz skoczniej stroił sen, coraz śmielej z nim sobie poczynał, wśród stłumionych odgłosów kniei odzywały się echa dawnych polowań, dawnych rogów, chrapanie, bek, od czasu do czasu strzał padał, niesiony wiatrem, stłumiony, daleki, po którym wszystko na jakiś czas zamierało - aż przerwał ciszę, aby otrąbić zwierza - ja tymczasem, wpół powstawszy, przechyliłem się przez biurko, chcąc spędzić zeń żuczka, bożą krówkę przysiadłą na dłoni, która nieco mnie przedtem rozproszyła - ale to nie była krówka…

Przy okazji obejrzałem go sobie z bliska - ćmawe sinionka, narostki bulwiaste, zatrzęsienie brodawek pulchnych i bardziej oschłych, płaskich, parę miało nawet kogucie jakieś grzebyczki - włoski w uszach, inne, sroższe, w nosie, chwacki porost, tak sprzeczny ze starczą delikatnością, tak nachalny…

Już przedtem zauważyłem, w jakiej mierze mundur był dlań oparciem i jak, rozpiąwszy go niebacznie, nadwerężył związki swej osoby. Z bliska było jeszcze gorzej… Nie przez przypadek domagał się odległości, dystansu! Tam - świsty niewinne, sapanie, klapka, a tu - peryferyjny rozrost bez pamięci, bez liku, milczkiem, cichcem, zalatujący krecią jakąś robotą. Miałżeby to być obłęd skóry, jej rojenia o późnym renesansie? Samorodna twórczość nad wapniejącymi żyłami? Ejże! Toż to był raczej bunt, rokosz, panika na prowincjach organizmu, próba wymknięcia się, pierzchanie, tajona zręcznie ucieczka we wszystkie strony - wszak skrycie bujały brodawki, wydłużały się narośle, paznokcie, pragnąc za wszelką cenę oddalić się jak najbardziej od steranej macierzy! Po co? Aby na własną rękę, w rozsypce, ujść nieubłaganemu?

Ładna historia! Admiradier - i nie uzgodnione wybryki, zmierzające do tajnej kontynuacji, do rozmnożenia się w płaskich, ordynarnych kurzajkach!

Zastanowiłem się. Starzec - to było jasne - nie mógł mi pomóc. Sam nazbyt potrzebował pomocy. Jednakże» jeśli nie mógł wskazać mi wyjścia, dać znaku - być może rzeczy miały się inaczej? Może był posłaniem? Może to nim właśnie dawano mi znak?

Zdziwiłem się mocno i jeszcze raz, teraz na dobre już uniósłszy się z krzesła, dokładnie go przepatrzyłem.

Ani chybi - guzkami, kaszaczkami, dzikim mięskiem wychodził poza obręb przyzwoitości, obradzał pokątnie, brodawczał, powielał się, ubarwiał oryginalnymi plamkami, drobnostkowo kopyciał, owadział - mięsiste znamię pod okiem różowiło się oszukańczo, udając, że przebłyskuje w nim świt nowych sił… Skandal! Wstyd!

Awanturnicze i samozwańcze uroszczenia, całe to hochsztaplerstwo poszukiwania nowego wyrazu, nowych, nie znanych dotąd form, kończyło się wobec braku inwencji, przy kompletnej jałowości, sromotnym bulwieniem, kalafiorowatością, tu splagiował formę roślinną, coś z grzyba wziął, tam się u drobiu zapożyczył - po imieniu należałoby to nazwać kradzieżą.

Żeby tylko! To było zejście z posterunków, dezercja - zdrada!!! Dech zatykało wprost to bezrozumne napieranie się, maniacka uporczywość, karłowaty urodzaj, użyźniony śmiertelnym potem starca! Miałem przed sobą - o, hańbo! - bezwstydne naigrawanie się z czcigodności przyszłych zwłok, tak dobrze zasłużonych!

Czy mogłem jeszcze wątpić? To nie było napomknięcie ani aluzja, lecz zwięzła, odpychająca odpowiedź na moje tłumaczenia, na próbę wykręcenia się ze wszystkiego sianem - wyrażona przy drwiącym akompaniamencie poświstywania i klapki…

Usiadłem - zdruzgotany. Bezprzedmiotowe było rozważanie, kto mówił: on - sobą, czy tamci - nim, bo to było jedno i to samo. Zwierzchnik przedstawiał Gmach, Gmach - zwierzchnika. Cóż to była za misterność, co za precyzja, która nawet pobliże grobu, jego zwiastuny - czyniła literą urzędowania, zgłoską prawa!

Nie stać mię jednak było na podziw, tym bardziej że, wbrew pierwszemu wrażeniu, pojąłem, przychodząc do siebie, jak daleko jeszcze znajduję się od końcowego rozstrzygnięcia. Owszem, dano mi do zrozumienia, że zna się moje grzeszki, wykręty, samozwańcze uzurpacje, a nawet myśli o zdradzie, lecz admiradier, śpiąc, wyraził to przymknięciem oczu, i zaszyfrowana w nim wiadomość była odroczeniem raczej aniżeli bezwzględnym odtrąceniem - powiadała, iż czas mój jeszcze nie nadszedł.

Głupiec - sądziłem, że albo przetnę ten węzeł gordyjski, albo się nim udławię, oczyszczony do białości śniegu lub skazany, jak gdyby moim przeznaczeniem mógł być tylko pomnik, wystawiony przed tym czy przed tamtym Gmachem… Gdybyż to lada chwila wpaść miały do gabinetu straże, żeby mnie chwycić, wtrącić, zamknąć, określić - aż nazbyt dobrze wiedziałem, że nie przyjdą; zakucie w dyby - byłby to anachronizm… A oni znów wiedzieli, że nie zostanę u boku śpiącego starca, lecz, odczytawszy to, co głosił, jak pies z przetrąconą łapą ruszę na dalszą tułaczkę…

Gniew począł we mnie wzbierać. Wstałem. Zrazu wolno, potem coraz spieszniej chodziłem po wspaniałym kobiercu. Admiradier, skurczony w głębi fotela, tak niepodobny do krzepkich swych wizerunków, które potężnie patrzały ze wszystkich naraz ścian, nic mi nie przeszkadzał. Oczami wędrowałem po otoczeniu, przeskakując złodziejsko z pysznych mebli na brokaty, portiery, landszafty - aż zeszły na biurko. Wciąż byłem letni. Żadnych zasług, a i przewiny nikłe, nieledwie cień jakiś, ach, zwrócić na siebie uwagę, wzbić się wysoko lub okropnie spaść, zwyciężyć klęską, występkiem strasznym, nie do wiary…

Podszedłem z wolna do biurka. Było nad wyraz zamczyste. Hebanowe czeluście musiały zawierać akta najsekretniejsze, tajności najwyższej… Ukląkłem przed szufladami, ująłem miedziany uchwyt i cicho pociągnąłem. Pełno pudełek, tekturowych i kartonowych, gumkami ściągniętych… pliki kartek… „trzy razy dnia po łyżeczce”… podniosłem pancerną szkatułkę - zagrzechotała pigułkami. Druga szuflada - to samo. Z tej strony miał starzec leki. Czy nie położył przedtem na biurku czegoś, co zadźwięczało metalem? A jakże! Pęk kluczy. Już przymierzałem je do zamków, klęcząc zanurzyłem głowę w mroku - tego chyba nie przewidzieli! Nie mogli mieć mnie za tak perfidnego, zdolnego po łajdacku przetrząsać schowki pod bokiem uśpionego dowódcy! - Pogrążam się - łyskało mi - ależ się pogrążam, głęboko, z kretesem, gardłowo, już ja się z tego nie wymigam, nie wykręcę - dygocącymi dłońmi dobywałem z ciemności pudło za pudłem, sznurkami przewiązane pakiety, darłem opakowania, papier szeleścił zdradziecko. To nic, ale cóż za rozczarowanie! Znowu buteleczki, flaszeczki, słoiczki z kojącymi maściami, kropelki uspokajające, przewiązki, opaski, wkładki platfusowe, przepuklinowe, sterty opłatków, proszki kręciły w nosie, poduszeczki, szpilki, wata, metalowe puzdro pełne było kroplomierzy, zagadkowy błysk w najciemniejszym wnętrzu okazał się hegarem. Jak to - nic?! Nic więcej?! To nie mogło być prawdą! Kamuflaż! Kamuflaż!!! Rzucałem się na następne szuflady jak tygrys węszący łup, opukiwałem listwy - a! zdrada! jedna poddała się!!! Z zamierającym sercem przyjąłem trzask tajnej sprężyny. W środku - w szufladce zamaskowanej - czapeczka żołędna, patyczek, nakrapiany kamyczek, listek zasuszony i - wreszcie! - opieczętowana paczuszka. Zaniepokoiło mnie, że paczuszka - nie paczka, ale rozerwałem papier. Wysypały się barwne naklejanki, jak z tabliczek czekolady. Co jeszcze? Co więcej? Nic…