Изменить стиль страницы

Odłożyłem tę książkę i podjąłem inną: O ukrywaniu w przedmiotach kultu. Szumiało mi trochę w głowie. Nadto prześladowała mnie trudno uchwytna, nieznośna woń, bijąca wszechobecnym czadem ze stosów otaczających ksiąg - nie była to woń wyraźna, pleśni na przykład czy piaszczysto-papierowa kurzu, ale ciężki, mdły opar wiekowego butwienia, który zdawał się lepić niewidzialnie do wszystkiego. Powinienem się był właściwie zdecydować na byle co, wziąć pierwszy lepszy tom i odejść, lecz wciąż przebierałem, jakbym naprawdę czegoś szukał. Odstawiłem Deontologię zdrady i małe, pękate Naśladowanie nicości z oślimi uszami, i czarno oprawny, poręczny tomik Jak udocześniać transcendentność, stojący, nie wiem czemu, w dziale szpiegostwa; za nim stały rzędem grube tomiska o okładkach skamieniałych ze starości, papier, nadmurszały, żółty, ukazywał na wstępnych paginach drzeworytową techniką odciśnięte tytuły: O szpiegarzy fortunie, czyli Przybocznik wyśmienitego szpiegorstwa, w Xięgach trzech z parergą i paralipomeną, przez nugatora Jonaberiego O. Paupę. Między te wolumina wciśnięto stary druczek, bez okładki, z inkunabułami, ledwo czytelny: Jak suspektować namacalnie. Pełno tego było; ledwo nadążyłem odczytywać tytuły: O nierządzie zdalnym, Przekupnia, aparat przyboczny śpiega, Teoria podglądania, krótki rys z wykazem literatury skoptologicznej i skoptognostycznej, skoptofilia i skoptomania na usługach wywiadu, Machina speculatrbc., czyli Śpiegowania taktyka, czarny atlas zatytułowany O lubieży zwiadowczej, podręczniki taktu szpiegowskiego, i Sztuka wydawania, czyli Wydawca doskonały, i Mały zarys denuncjatoryki, i Wsypy i spalenia, album rozkładane z figurami, Zasadzki i podstawki, nawet coś ze sztuki było - rozlatujący się plik nut, z wypisanym ręcznie, liliowym tytułem Matę prowokatorium na cztery ręce wraz ze zbiorem sonetów Igiełki.

Za przepierzeniem jęczał ktoś okropnie, coraz głośniej. Nasłuchiwałem chwilę, wkładając książki na półkę, z której je wyjąłem, z sercem ściśniętym piekielnymi skowytami, aż chwyciłem za rękaw krzątającego się pospiesznie starca:

– Co to jest?!

– To? A, to panowie aspiranci przegrywają sobie z płyty, tam jest seminarium agonalistyki, symultanazji, to są tacy młodzi zgonowcy, jak to się u nas mówi - zamamrotał.

W samej rzeczy słychać było, raz jeszcze puszczone od początku, chrapliwe rzęży agonalne. Miałem dosyć, po dziesięć, po sto razy miałem dosyć, ale przeklęty staruch, któremu nie zamykały się usta, zapadł jakby w trans chorobliwego podniecenia; człapiąc podbiegał do półek, wspinał się na palce, przyciągał z piekielnym zgrzytaniem zardzewiałych kółek drabiny, darł się po nich w górę, grzmiał okładkami, pudrując otoczenie chmurami miałkiego kurzu, a wszystko, aby uraczyć mnie jeszcze jednym strupieszałym okazem, rozlatującym się białym krukiem. Nie przestając unosić się, przekrzykując powtarzane w kółko za ścianką skowyty, od czasu do czasu strzelał ku mnie sponad chybocącej opętańczo brylantowej kapki kosym, ostrym jak nóż spojrzeniem, ten zez stawał się coraz bardziej wymowny, panował nad całą jego, z prochu jakby ulepioną twarzą, uchodzącą w głąb, w tło, spojrzenia owe przyszpilały mnie do półek, utrudniały i tak już skąpe i wymuszone ruchy, obawiałem się, że zdradzę czymś fikcyjność sytuacji, że odkryje we mnie ignoranta i intruza. On jednak, w starczym ferworze, dysząc, krztusząc się, otrzepując foliały z kurzu, dźwigał je, podtykał mi pod nos i rzucał się do następnych. Czarny tom Kryptologii, który wcisnął mi w ręce, otworzył się na stanowiących początek rozdziału słowach: „Ciało człowieka składa się z następujących schowków”…

– To… to jest Homo sapiens jako corpus delicti - wyborna, panie, wyborna rzecz… kompendium… to Ogień dawniej i dziś, a tu są spisy teoretyków przedmiotu, proszę: Meern, Birdhoove, Fishmi, Cantovo, Karck i nasi też, a jakże: profesor Barbełiese, Klauderlaut, Grumpf - kompletna bibliografia przedmiotu! Rzadkość, panie! To? To Morbitron Glaubla. Mało kto wie, że on jest także autorem, hi, hi, tej broszury…

Wyciągał jakiś stos ledwo trzymających się kartek, pociemniałych, o szorstkich od wytarcia brzegach.

– Umbilico - Murologia… tak, tak… hodowla nutrii… czego tylko nie mamy… na pępku, a jakże, niemodne - mówią panowie oficerowie… hę, hę! Ach, to, co pan wyjął, to już moda. Zwyczajna moda. No, krój kaftanów bezpieczeństwa gustownych, takie rzeczy, i te tam… Kosmos jako skrzynia zainteresował pana? Pewno! Sepet… tam jest dodatek: Pomoc dla zbieracza dowodów własnej winy - zauważył pan? Hę, hę! „Samokształcenie w samosądzie” - to jest ten dział.

Odwrócony do niego plecami, żeby choć w ten sposób odgrodzić się od jego gadaniny, która - przemożne wrażenie! - okrywała mię jakąś, zmieszaną z prochem, skorupą nieczystości - kartkowałem na oślep, z wściekłością, ów tom małego formatu, jakby otyły, trafiając wciąż na dziwne terminy, jakieś zapadnie-double, szyfrokłódki, więcierze i apertury ryglowe, supercuhalty wielokrotne, wniki zamczyste, cielesne nadzienia - autorem Kryptologii był docent Privat Pinntsher.

Skorzystałem z krótkiej przerwy, którą zrobił Kappril, gdy, grożąc przywaleniem, prosto w objęcia obsunęła mu się sterta poruszonych nieostrożnie tomów, i powiedziałem, że muszę już, niestety, odejść. Zerknął na zegarek. Spytałem, czy mogę nastawić mój, bo mi stanął. Miał wielką, srebrną cebulę, z której nic nie mogłem odczytać.

– Co… tajny zegarek? - wyrwało mi się.

– A co? - zagadał. - No tak. Tajny. Tajny zegarek. No co? Proszę?

I schował go, zamykając starannie pokrywkę szyfrowanego cyferblatu. Oddałem mu trzymaną książkę, bąkając, że przyjdę innym razem, kiedy będę miał więcej czasu, a póki co zastanowię się nad wyborem potrzebnej lektury. Prawie mnie nie słuchał, tak go wzięło - pokazywał mi drogę do innych działów, nagie żarówki, jak nisko opuszczone gwiazdy, rozświetlały obsypane miałkim pyłem, papierami zapchane wnętrzności ciężko przysiadłych, rozdziawionych półek i szaf; już u wyjścia dogonił mnie z podręcznikiem Sztuki demobilizowania i przewracał przede mną sztywne karty, zachwalając dzieło, zupełnie jakbym był potencjalnym jego nabywcą, a on na poły oszalałym zbieraczem i zarazem handlarzem bibliotekarskiej starzyzny.

– Ale pan nic nie wziął, nic pan nie wziął! - uczepił się mnie w pokoju katalogowym, więc kazałem sobie na odczepne dać tę rzecz o aniołach i, sam nie wiem czemu, podręcznik astronomii. Podpisałem nieczytelnie cyrograf i ściskając pod pachą plik papierów (tak przedstawiała się owa praca angełologiczna - manuskrypt, nie druk, Kappril podkreślił to z zachwytem), wyszedłem, aby z niewypowiedzianą ulgą wciągnąć w płuca czyste powietrze korytarza. Długo jeszcze potem całe moje ubranie wydzielało coraz niklejszy, lecz wyraźny smród, mieszaninę woni tęchnących skór cielęcych, introligatorskiego kleju i sparzonego płótna. Nie mogłem się opędzić ohydnemu wrażeniu, że zalatuję jakąś rzeźnią.