Изменить стиль страницы

– Masz, bo później zapomnę! Tam jest rachunek! – Leokadia rzuciła w stronę dorożki mały portfelik.

– Proszę, szanowny panie. – Pucybut podniósł portfelik z chodnika i podał go Popielskiemu.

Komisarz dał mu pięć groszy i klepnął w plecy Gibałę.

– Jedziemy na Łąckiego. Zapalisz?

– Odpowiem to, co wtedy. – Gibała odwrócił się i patrzył ponuro na Popielskiego. – Tyli, że pan ni dusłyszał, bo pani krzyknęła z balkonu. Woli palić suszony gównu niż pański cygarety.

Popielski kiedy indziej dałby kapusiowi w mordę za taką zuchwałość. Nie mógł się jednak na nikogo gniewać teraz – kiedy ujrzał swego wnuka żywym, a rodzinę kompletną. Zapomniał na moment nawet o zmaltretowanym Kaziu Markowskim. Edward Popielski po raz pierwszy od wielu lat stracił swą czujność, którą Leokadia nazywała „podejrzliwością mizantropa”.

***

Mimo południowej pory, w gabinecie naczelnika urzędu śledczego podinspektora Mariana Zubika panował półmrok. Zaciemnienie wnętrza było spowodowane już to zachmurzonym niebem wiszącym nisko nad miastem, już to wielką obfitością tytoniowego dymu wydmuchiwanego z płuc siedmiu mężczyzn. Każdy z nich palił inną markę tytoniu i wszystkie te aromaty zlewały się w nadzwyczaj duszącą woń, która wywoływała u sekretarki naczelnika panny Zosi silny i nieco demonstracyjny kaszel.

– Są nowe wieści, moi panowie, o stanie zdrowia małego pacjenta. – Zubik wypuścił nosem dym z cygara Patria i wpatrywał się w kartkę dostarczoną mu minutę wcześniej przez sekretarkę. – Depesza od doktora Elektorowicza ze szpitala Sióstr Miłosierdzia. Operacja zakończona pomyślnie. Kazio będzie chodzić.

Przez pokój przeszły pomruki i westchnienia ulgi. Kontrastował z nimi jeden głos, poirytowany dyszkant.

– To niepojęte! – Głos aspiranta Waleriana Grabskiego ciął ostro zadymione powietrze. – To niepojęte! Ten bydlak podrzuca dziecko w ukradzionym wózku pod szpital i ucieka! Po prostu sobie ucieka! Wchodzi na teren szpitala, jak gdyby nigdy nic, i nikt z personelu, żaden woźny nie próbuje go gonić!

– Drogi panie aspirancie – doktor Iwan Pidhirny we wzburzeniu gryzł cygaro Corona – czy panu się zdaje, że słudzy Hipokratesa to gończe psy? Myśli pan, że jakiś woźny, widząc w wózku zmaltretowane, płaczące dziecko, ma dylemat: czy pomóc temu dziecku czy gonić tego, co je przywiózł? Nawet szpitalny woźny, drogi panie, jest po to, aby pomagać innym, a nie gonić, śledzić, łapać i przesłuchiwać!

– Panowie, panowie – uspokajał Zubik. – Zbierzmy fakty, a potem oddajmy głos komisarzowi Popielskiemu, który najlepiej z nas wszystkich zna całą sprawę. A zatem fakty. Dzisiejsze zajście odbyło w remontowanej fabryce ultramaryny na Słonecznej 26. Z jej właścicielem rozmawiał pan Kacnelson. Proszę, panie aspirancie!

– Fabrykant Chaim Perlmutter. – Herman Kacnelson gasił ze złością gabinetowego, chcąc powiedzieć: Zawsze mnie wysyłacie do Żydów, Żyd do Żyda, co? Nie macie dla mnie innych zadań? – Otóż fabrykant Chaim Perlmutter – kontynuował aspirant, z wyraźną irytacją wypowiadając to żydowskie nazwisko – poinformował mnie, że budynek ów rzeczywiście jest remontowany i szykowany – spojrzał do notesu – na nową wytwórnię farb malarskich i suchych. Pilnuje go na zmianę trzech stróżów, z których każdy, ku ubolewaniu właściciela, nadmiernie się alkoholizuje. Jednym z nich jest ten, którego dostarczył nam dzisiaj komisarz Popielski…

– A ściśle mówiąc, dostarczył nam go z pomocą mojego szpicla – mruknął Grabski, zaciągając się syreną i nie patrząc nawet na Popielskiego. – Któremu musiałem to i owo wyperswadować… Jakieś skargi na policję i inne fanaberie…

– A teraz proszę pana, panie Cygan. – Zubik udał, że nie słyszy tych aluzyj. – Proszę nam powiedzieć, co wiemy o porwaniu Kazia Markowskiego.

– Oto cała relacja inżynierowej. – Cygan otworzył notes. – To było tak… Kazio jest dzieckiem, które zasypia z wielką trudnością. O dziwo, udaje mu się to najlepiej w domku ogrodnika, który stoi w głębi posesji. Dziecko śpi tam zawsze ze swoją matką w ciepłe miesiące roku i spało tam z poniedziałku na wtorek. Tej nocy zostało stamtąd wykradzione. Pani Markowska spała również w tym samym pokoju i niczego nie słyszała.

– To chyba niełatwo tak ukraść dziecko – zadziwił się Kacnelson. – Przecież mały może się obudzić i zacząć płakać… Czy psy są tam spuszczane na noc?

– Nie ma tam psów – odparł Cygan. – Pytałem już o to inżyniera. Jego żona boi się psów. A poza tym nie możemy się niczego dokładniejszego dowiedzieć, bo pani inżynierowa jest wciąż w szokingu… Prawie nie może mówić… Coś ją zatyka…

– A gdzie ona w ogóle jest? – zapytał Popielski.

– Nie słyszała płaczu porywanego dziecka? – nie ustępował Kacnelson.

– Odpowiadam na oba panów pytania – rzekł powoli Pidhirny. – Ona jest w klinice uniwersyteckiej pod moją opieką… A teraz odpowiedź na wątpliwość pana Kacnelsona… Proszę panów o dżentelmeńską dyskrecję… Nie godzi się źle mówić o damie z towarzystwa, ale ja ją znam… Mogła być pijana… Pani Janina Markowska pije od dawna…

Zapadła cisza przerywana sykiem gaszonych papierosów lub zapalanych zapałek. Zbliżała się burza, niebo nad Lwowem było sine, tytoniowy zaduch w gabinecie stawał się nie do zniesienia, mężczyźni ocierali czoła, luzowali krawaty, zmieniali sposób siedzenia na krześle. Wyobrażali sobie całą scenę: przebudzona i przepita matka nie wierzy własnym oczom, bełkotliwym głosem woła dziecko, a obok leży poduszka z wgłębieniem wyciśniętym w pierzu przez małą głowę.

– Wróćmy do dnia dzisiejszego. – Zubik przerwał tę ciszę i spojrzał na Popielskiego. – Pańskie wnioski i sugestie, komisarzu?

– Oczywiście, nie będę powtarzał tego, co się zdarzyło dzisiejszego poranka. – Popielski zapalił egipskiego specjalnego. – O tym już mówiłem. Teraz tylko interpretacje. Po pierwsze, sprawca wiedział, iż znam nieszczęsną ofiarę. Inżynierowa Markowska, matka dziecka, jest przyjaciółką mojej córki Rity i kilka razy wraz z synkiem nas odwiedzała, a ja sam w niedzielę byłem z moim wnukiem na kinderbalu u Markowskich. Stąd słowa w liście: „Dziecko, które dobrze znasz”. Skąd wiedział, że je znam? Hipoteza pierwsza: mógł śledzić inżynierową, hipoteza druga: mógł śledzić mnie. Ta druga jest bardziej prawdopodobna. Przecież wiedział, dokąd jadę pociągiem, bo przysłał mi list na stację w Mościskach! A oczywiście wiedział o mojej bytności na kinderbalu albo o odwiedzinach Janiny Markowskiej w moim domu.

– Wydaje się, że sprawca chciał porwać dziecko jakoś związane z panem… – powiedział w zamyśleniu doktor Pidhirny.

– Dlaczego pan tak sądzi, doktorze? – zapytał Zubik.

– Nawet doctor rerum naturalium – odparł Pidhirny, chcąc lekko dokuczyć nieznającemu łaciny naczelnikowi – musi czasami zawierzyć własnej intuicji.

– Z całym szacunkiem dla pańskiej intuicji. – Najmłodszy z nich wszystkich, Stefan Cygan, stuknął w paczkę nilów, wydostając stamtąd papierosa. – Gdyby sprawca chciał okaleczyć dziecko związane z komisarzem, porwałby raczej jego wnuczka Jerzyka…

– Być może ma pan rację. – Pidhirny, który był znany ze swojego uporu, nieoczekiwanie gładko się zgodził z młodym policjantem. – Ale pańskie zastrzeżenie wcale nie obala mojej intuicji, która głosi: sprawca śledził pana komisarza, nie Markowską.

– To możliwe – poparł doktora milczący dotąd, nowy w ich zespole aspirant Zygmunt Żechałko, zawsze pełniący z racji swego starannego pisma funkcje protokolanta. – Ale co z przesłuchaniem tego pijanego stróża?

– O tym za chwilę. – Popielski wzniósł palec do góry. – Herod, bo tak nazywam człowieka w meloniku, wcale się nie wystraszył mojego pistoletu. Wręcz przeciwnie. Prowokował mnie. Świadomie doprowadzał mnie do najwyższej wściekłości, dokładnie opisując krzywdy, jakie wyrządził dziecku. Jego połamane nóżki nazywał „giczałami” lub „girami”. Wciąż zwracał przy tym moją uwagę na kilof jako na narzędzie swej zbrodni. Mało tego, wręcz podrzucał mi ten kilof, podsuwał mi go pod nos, jakby chciał, bym go użył wobec niego. I wtedy udało mu się mnie sprowokować. Kazałem mu położyć nogi na beczce… Aby je połamać…