Изменить стиль страницы

– Tak.

– Panie doktorze – Popielski zasłonił okno, w którym nieoczekiwanie pojawiło się trochę słońca – moje pytanie brzmi: co się stało z Janiną Markowską w nocy z poniedziałku na wtorek? Jest pod pańską opieką, no to musi pan o niej wiedzieć coś więcej niż ten… Flejtuch. – Wskazał głową na zabałaganione biurko aspiranta Cygana, który przesłuchiwał dziś Markowską. – O tym świadczy choćby pańska wzmianka o jej nadmiernej skłonności do alkoholu… Z całym szacunkiem dla pańskiej sztuki, muszę o to zapytać: dlaczego akurat pan, medyk sądowy, zajmuje się panią Markowską? Może to ona pana wybrała? W takim razie wie pan o niej dużo…

– Tak, wiem o niej dużo – mówił Pidhirny w zamyśleniu. – Zatelefonowała do mnie rano i zabrałem ją do szpitala, gdzie dyskretnie przesłuchał ją pan Cygan… Wiem, co się z nią stało w nocy z poniedziałku na wtorek… Muszę jednak mieć pewność, że pozostanie to tylko między nami.

– Pacta sunt servanda. – Popielski przestał kręcić sygnetem.

– Spotkała ją rzecz straszna – zaczął Pidhirny.

***

Obudziła się i otworzyła oczy. Jej syn wisiał w powietrzu. Jego usta, zamknięte wielką dłonią, nie wydały z siebie głosu.

Wstała gwałtownie z łóżka. Wszystkie jej zmysły były wyostrzone. Zobaczyła nabrzmiałą szyję syna, na której zaciskały się czarne palce. Poczuła ciężki żelazny cios w plecy. Powietrze wtargnęło do jej płuc, lecz z nich nie wyszło. Brakowało jej tchu. Dusiła się jak po upadku piersią na beton. Po kilku sekundach wciągnęła powietrze ściśniętą krtanią. Jej żołądek podskakiwał. Wypity wczoraj alkohol w regularnych skurczach wypływał z jej ust.

– Twój syn będzie złożony w ofierze – usłyszała męski głos. – Inaczej być nie może. Inaczej to musiałbym złożyć własnego! Mam wybór między dzieckiem własnym a cudzym. Co byś wybrała?

Chciała krzyknąć, ale nie mogła. Dławiła ją krew, wymiociny i jakaś dłoń miażdżąca jej wargi. Oczami, które prawie wychodziły z orbit, patrzyła na swojego syna, którego trzymał mężczyzna ubrany na czarno. Zatykał mu usta, a palce drugiej dłoni zaciskał na małej szyi. Ona sama nie mogła się ruszyć. Przygniatał ją wielki ciężar. Napastników było dwóch.

– Masz milczeć, bo inaczej uduszę tego szczeniaka – mówił cicho oprawca. – Patrz, co się z nim stanie, jeśli krzykniesz.

Zacisnął dłoń na szyi dziecka. Z nosa chłopca popłynęła krew zmieszana ze śluzem, w którym pękały małe bąbelki powietrza. Jego oczy pociemniały.

– Będziesz cicho? – oprawca zapytał prawie pieszczotliwie. – Daj znak oczami.

Kilkakrotnie zamknęła i otworzyła oczy. Chropowata dłoń zniknęła z jej ust i wsunęła się pod nocną koszulę. Zaciskała zęby, żeby nie krzyczeć ze wstrętu i z przerażenia. Czuła, że przygniatający ją człowiek powoli podwija śliski jedwab nocnej koszuli. Stojący nad nią oprawca puścił szyję jej syna, lecz drugą ręką wciąż zamykał mu usta. Oczy dziecka stały się przytomniejsze.

Nie mówiła nic. Czuła szorstki dotyk jakiegoś materiału na swym ciele. Ktoś sapał i lekko zaciskał zęby na jej uchu. Na pośladkach poczuła ostre paznokcie.

– No, nadstaw się mojemu synusiowi – powiedział oprawca – przecież widzisz, że sobie nie radzi. No, pomóż mu!

Do jej ucha spłynęła strużka śliny. Zęby zaczęły się zaciskać rytmicznie na jej małżowinie. Zagryzała wargi. Nie wytrzymała. W ciemnym pokoju rozległ się zduszony jęk bólu. Jej ucho zamieniało się w miazgę pod kłapiącymi zębami.

***

– Omal jej nie zabił. – Pidhirny patrzył w oczy Popielskiemu. – Omal nie odbił jej płuc. Zmieniłem zdanie. Dla Heroda i dla jego synusia jest miejsce w Pełtwi, nie u Brygidek…

– Dlaczego pan doktor nie powiedział o tym wszystkim na zebraniu u Zubika? – Popielski włożył do ust papierosa, lecz go nie zapalił.

– Poznałem panią Markowską rok temu. – Pidhirny zbliżył swą twarz do twarzy Popielskiego i owionął go nikotynowym oddechem. – Przyszła do mnie znękana, zrozpaczona kobieta. Pobita dotkliwie przez męża, szanowanego konstruktora, zamożnego inżyniera, ojca dwójki dzieci, pięknych i mądrych. Dzieci takich, które nigdy wstydu nie przyniosą swojemu tatusiowi, właścicielowi domku letniskowego w Brzuchowicach, niegdyś świetnemu kolarzowi. Prawdziwemu sportsmenowi. Nie przyniosą mu wstydu, a wie pan, dlaczego?

– Nie wiem.

– Bo raczej je zabije, niż dopuści do tego, by zszargały jego świetną opinię. Ten doskonały człowiek ma jeden defekt. Łatwo wpada w złość, a najczęściej dzieje się tak wtedy, gdy jego żona wymieni choćby jedno niewinne spojrzenie z innym mężczyzną. Wtedy chwyta za pas. Wie pan, co może w jej białym delikatnym ciele zrobić ciężka sprzączka od wojskowego pasa? Że może rozerwać i poszarpać skórę i tkanki? Że ta kobieta może przeżyć najpierw ból bicia, a potem ból oszpecenia?

Popielski przypomniał sobie, jakimi spojrzeniami on sam obdarzał panią Markowską na kinderbalu. Czy jego ekscytację widział jej mąż z ukrycia? Czy ściskał wtedy w ręku wojskowy pas?

– Zmaltretowana kobieta zażądała ode mnie ekspertyzy, aby wszcząć postępowanie rozwodowe – kontynuował Pidhirny. – Spełniłem jej prośbę, lecz inżynier wybłagał u niej przebaczenie. Dzisiaj rano ona mnie poprosiła, abym zatuszował wypadki poniedziałkowej nocy.

– Dlaczego?

– Bo została zgwałcona przez syna Heroda – wyszeptał doktor. – Choć gwałciciel nie zdołał osiągnąć spełnienia. A inżynier, gdyby się o wszystkim dowiedział, to by ją zatłukł na śmierć swoim pasem. Już pan wie, panie komisarzu, dlaczego nie mogłem o tym powiedzieć Zubikowi?

Pidhirny wstał i wyciągnął rękę do Popielskiego.

– A teraz czas na nas. Musimy zrobić coś, na co Zubik nigdy by się nie zgodził. Musimy zastawić pułapkę na Heroda. Musimy wystawić jakieś dziecko na przynętę. Musimy – nabrał tchu i powiedział dobitnie – wystawić na przynętę pańskiego wnuka.

Popielskiemu zdawało się, że fala dźwiękowa, która niosła te słowa, uległa uderzeniu o jakąś przeszkodę i rozerwała się na mniejsze fale, które były zlepkiem sylab. Sylaby te wibrowały w jego uszach, zwielokrotniały się i łączyły w osobliwe hybrydy. Powstawały z nich zestroje dźwiękowe, które nic nie znaczyły, lecz były jak huczące szerszenie.

Zerwał się zza biurka i chwycił doktora za klapy marynarki.

– A czemu ty nie wystawisz, hajdamako, swojego bękarta? – Popielskiemu zdawało się, że ma w głowie zamontowany potężny głośnik, który wzmacnia jego słowa. – Swojego ślicznego, dwuletniego dzieciątka?

– Nie wiesz wszystkiego o tej nocy. – Doktor uwolnił się i wciąż wyciągał rękę do Popielskiego. – Słuchaj, co mówię.

***

Leżący na niej mężczyzna zaczął drgać. Jego zęby zacisnęły się po raz ostatni na jej uchu. Ale już się nie rozwarły.

– Dlaczego, dlaczego mi to robisz, synusiu? – Głos oprawcy stał się płaczliwy. – Nie dałem ci dzisiaj tabletki… Zapomniałem…

Oprawca, wciąż trzymając Kazia za buzię, zbliżył się do kobiety, którą rytmicznie ugniatało bezwładne ciało epileptyka. W pokoju rozszedł się odór fekaliów.

– No co się patrzysz tymi ślipiami!? – wrzasnął oprawca i uniósł dłoń, w której trzymał jakiś duży przedmiot.

Na jaśniejszym tle balkonowego okna rozpoznała żelazko ze swojej garderoby sąsiadującej z letnią sypialnią.

– Wybiję ci te ślipia! – syczał napastnik. – Źle się nadstawiłaś synusiowi. I wtedy nadeszła padaczka. Ty jesteś winna!

Uderzył ją w plecy. Żelazo zabrało jej oddech.

– A Łyssemu to byś się lepiej nadstawiła, co? A on wcale nie lepszy od mojego synusia. – Uderzył. – On będzie jeszcze skamlał. – Uderzył. – Kiedy zobaczy w moich rękach swojego wnuka. – Uderzył.

***