Изменить стиль страницы

Doktor Pidhirny roześmiał się drwiąco i wyszedł bez pożegnania. Żaden z policjantów nie wyrzekł ani słowa. Żaden nie skinął potwierdzająco głową. Żaden nie spojrzał naczelnikowi w oczy. Oprócz Popielskiego. W spojrzeniu łysego komisarza nie było śladu uległości, jaką każdy podwładny powinien się wykazywać.

***

Popielski szedł do swojego gabinetu noga za nogą. Wcale nie pragnął ujrzeć znajomego wnętrza: ani żółtych ścian domagających się od dawna świeżego malowania, ani wielkiej trzydrzwiowej biblioteki, której prostota złamana była biegnącym u szczytu meandrem. Śmiertelnie go nudził rytuał codziennych czynności wykonywanych w gabinecie: nieustanne i nieskuteczne ruganie swojego współlokatora i nieformalnego asystenta Stefana Cygana; gniewne piętnowanie zatłuszczonych stosów jego kartek, obsadek, brudnych szklanek i talerzy. Śmiertelnym znużeniem napawała go myśl o zajęciu miejsca za swoim potężnym biurkiem, na którym papiery ułożone były w precyzyjny wachlarz, a obsadki i naostrzone ołówki leżały w odległości pięciu centymetrów od brzegu mebla. Nie czterech i pół. Nie pięciu i dwóch milimetrów. Dokładnie pięciu, o czym doskonale wiedział, bo kilkakrotnie w ciągu dnia mierzył tę odległość linijką. Po akcie pomiaru zawsze z dumą i ze złośliwym uśmiechem komunikował Cyganowi, wskazując na jego zaśmiecone małe biurko ustawione w ciemnej nyży: „My, policjanci, porządkujemy świat. Jesteśmy jednak niewiarygodni, jeśli nie zaczynamy od własnego życia i od własnego biurka. A pan jest wiarygodny?”

Przystanął i poprawił sznurówkę w jasnym, brązowym trzewiku. Nie chciał wchodzić do swojego gabinetu, ponieważ musiałby w nim obmyślać plan działań, które a priori uważał za absurdalne. Chodzenie z notesem po lwowskich kapelusznikach i modystach oraz pytanie ich o ostatnich klientów nęciło go w podobnym stopniu co rulon słoniny w barłogu Anatola Małeckiego.

Naciskając klamkę, przypomniał sobie właśnie wymyśloną przez siebie samego sentencję, którą wciąż powtarzał Cyganowi. „Ordo in mensa scriptoria, ordo in vita cottidiana”. Tak, myślał, na moim biurku zawsze panuje wzorowy porządek, ściśle wyznaczony z obu stron pustym marginesem dokładnie pięciu centymetrów. Moje życie jest uporządkowaną funkcją okresową, której minima – obżarstwo, pijaństwo i rozpusta – oraz maksima – głodówki, abstynencja i celibat – następują po sobie z matematyczną regularnością. Może dlatego nie cieszę się tym życiowym porządkiem, bo nie lubimy ograniczeń? Może dlatego wciąż pragnę ciepłego brudu i ponętnego chaosu?

Wszedł w końcu do gabinetu i spojrzał ze złością na zacienione biurko w nyży. Było ono zawalone segregatorami. Na jednym z nich stał od wczoraj talerz z nadgryzionym serdelkiem i resztką musztardy. Od serdelka oderwała się mucha i zatoczyła koło ciężkim lotem.

Znad tego biurka buchały kłęby dymu. Popielski poczuł, że ogarnia go wściekłość na Cygana, dla którego brud i nieporządek były środowiskiem naturalnym. Już chciał wziąć górne „c”, kiedy do jego nozdrzy doszedł zapach tytoniu. Za biurkiem nie siedział jego młody podwładny. On nigdy nie palił cygar Corona.

– Czekam tu na pana – Pidhirny wynurzył się z mroku nyży – dzięki uprzejmości pańskiego asystenta. Wpuścił mnie tu, posadził za swoim biurkiem i poszedł.

– Dlaczego chce pan rozmawiać ze mną właśnie tutaj? – Popielski nie ukrywał zdziwienia. – Coś pan sobie przypomniał? O czymś pan nie powiedział podczas zebrania? Jeśli tak, to do pana niepodobne! Jeśli nie, to przychodzi pan do mnie, aby mi coś wyjawić w tajemnicy. A to już jest niebezpieczne. – Uśmiechnął się. – I wygląda na konspirację przeciw Zubikowi.

– To nie wygląda. – Pidhirny zerwał się zza biurka i zaczął chodzić wokół krzesła na środku gabinetu. – To jest konspiracja.

– Przeciw Zubikowi?

– Już pan wie, komisarzu – Pidhirny przystanął i spojrzał Popielskiemu w oczy – z jakich powodów zależy mi na ujęciu sprawcy. Wie pan, że zrobię wszystko, aby ten zbrodniarz znalazł się u Brygidek. Zaryzykuję moją reputację, ale zrobię wszystko, co trzeba… A czy pan zrobi wszystko, aby go ująć? Czy jest pan w stanie sprzeciwić się Zubikowi, którego pokrętne rozumowanie prowadzi nas na manowce?

– Proponuje mi pan sojusz przeciw Herodowi? Za plecami Zubika?

– Tak – Pidhirny nie spuszczał oczu z Popielskiego. – Proponuję panu sojusz i współdziałanie. Złapiemy go viribus unitis. Zastawimy na niego pułapkę. Wiem, jak to zrobić.

– Nie mogę z panem zawrzeć sojuszu, bo coś nas bardzo dzieli.

– Co mianowicie? Pochodzenie narodowe? Religia?

Popielski zdjął marynarkę i usiadł za swoim biurkiem. Na jego głowie wciąż tkwił kapelusz. Siedział w ciasnej kamizelce, której omal nie rozsadziła jego masywna pierś. Podwinął rękawy koszuli, ukazując mocne przedramiona pokryte gęstym włosem. Patrzył długo na doktora, kręcąc sygnetem wokół małego palca.

– Pan chce go wsadzić do Brygidek – powiedział cicho. – A ja… Ja chcę go wrzucić pod beton. Do Pełtwi. Do naszego lwowskiego Styksu. To właśnie nas różni. Fundamentalnie nas różni.

Pidhirny usiadł na krześle i oparł łokcie na kolanach. Przez długą chwilę patrzył w słabo już widoczny czerwony deseń na szarym wytartym dywanie.

– Przejęzyczyłem się. – Doktor nie spuszczał oczu z dywanu. – Dzisiaj rano zmieniłem zdanie. Już nic nas nie różni, komisarzu. Lwowski Tartar jest odpowiednim miejscem dla Heroda.

– Co się dziś stało, że zmienił pan doktor zdanie? – Popielski odchylił się na krześle, które mocno zatrzeszczało.

Medyk milczał. Mijały wolno minuty. Pod oknem rozległy się pijackie okrzyki, głośny płacz, ostry dźwięk gwizdka i szuranie podeszwami po chodniku. Pewnie jakiś wagabunda przesadził z porannym leczeniem kaca i nie chciał przyjąć do wiadomości, że noc już dawno minęła, a stróże prawa, którzy go ciągną do aresztu, nie podzielają jego Weltschmerzu.

– Nasz ewentualny sojusz – powiedział w końcu Popielski – uważałbym za sojusz rzeczywisty, nie taktyczny. Za pakt dwóch przyjaciół, którzy w razie kłopotów będą się nawzajem chronić. Jeśli pan też tak uważa, możemy rozmawiać dalej.

– Tak właśnie uważam.

– A przyjaciele, drogi doktorze, muszą mieć do siebie pełne zaufanie – Popielski wpatrywał się w ozdobę sygnetu, onyks, opatrzony jemu tylko znanym kabalistycznym znakiem. – Przyjaciele nie mogą mieć przed sobą tajemnic związanych ze sprawą, w której współdziałają. Zgadza się pan ze mną?

– No, to przecież oczywiste.

– Dlatego, zanim zastawimy pańską pułapkę na Heroda, proszę o szczerą odpowiedź na moje pytanie lub na kilka nawet pytań.

– Stawia mi pan warunki? – Pidhirny wstał gwałtownie, jakby szykował się do wyjścia.

– Mało tego – Popielski mówił bardzo powoli. – Możliwe, że szczerość, jakiej oczekuję, zmusi pana do złamania tajemnicy lekarskiej. Co pan na to?

Pidhirny zamknął oczy. Myślał o swoich nieudanych synach, z których jednego zakatowało NKWD, drugi zginął, walcząc pod Petlurą, a trzeci się wynarodowił. W swych myślach przeniósł się w czasie i ujrzał ich w latach chłopięcych: oto w czasie wigilii święta Jordanu siedzą grzecznie przy stole, w willi na ulicy Tarnowskiego, i wpatrują się w wodę święconą, w czosnkowe pampuchy i w kutię, a za oknem dziewczynki śpiewają szczedriwki. Wizja doktora jest niechronologiczna: o dziwo, obok nich siedzi jego czwarty, dwuletni dziś syn, którego matka była lekkomyślną tancerką rewiową i oddała dziecko na wychowanie pewnej rzemieślniczej rodzinie. Przypomniał sobie też scenę swojej promocji doktorskiej. Położył wtedy palce na drzewcach sztandaru cesarsko-królewskiego uniwersytetu w Czerniowcach i powiedział po łacinie: obiecuję i przyrzekam. Nie mógł sobie jednak teraz przypomnieć, co mianowicie obiecywał i co przyrzekał. Spondeo ad polliceor – tylko to brzmiało w jego uszach.

– Już i tak złamałem tajemnicę lekarską – powiedział cicho.

– Mówiąc o pijaństwie Janiny Markowskiej?