Изменить стиль страницы

Zadrżał – jego wizja się urzeczywistniła. Na podwórku, pod rampą było z tuzin blaszanych beczek z napisem „farba”, „lakier” i „wybielacz”. Niektóre stały obok siebie, inne ustawiono jedna na drugiej. Był tam też kilof. Poczuł, że przenika go lodowaty chłód. Wszystko się zgadzało. Wszystko. Nawet łkanie i płacz dziecka, zamkniętego w jednej z beczek.

Popielski, nie dbając o swoje bezpieczeństwo, chwycił kilof i odwalił wieko tej beczki, z której dochodził płacz dziecka. Spojrzał w głąb i poczuł, jak jego serce zamienia się w gorący połeć mięsa, który szybko przesuwa się w górę, zatykając mu przełyk. W beczce siedziało dziecko bardzo dobrze mu znane. Trzyletni Kazio Markowski. W obu jego nóżkach nad kolanami wysklepiały się nienaturalne bulwy. Miał połamane nogi. I poprzesuwane kości.

***

Kazio Markowski wył z bólu. Jednostajna cienka nuta cierpienia załamywała się na końcu frazy, a potem wibrowała w gwałtownych szarpnięciach szlochu. Dziecko miało całkiem zapuchnięte oczy i wzdęte od płaczu policzki. Jego nóżki w ciepłych rajtuzach były nienaturalnie rozłożone na dnie beczki.

– Kto ci to zrobił, Kaziu? – Popielski z trudem hamował łzy.

Kiedy schylił się nad beczką, delikatnie włożył dłonie pod pachy małego i uniósł go do góry, usłyszał głos.

– To ja zrobiłem.

Z rampy zeskoczył ubrany na czarno mężczyzna w nowym, błyszczącym meloniku. Miał szeroką twarz, mały wąsik i poplamione atramentem palce.

Popielski stał, trzymając Kazia przed sobą, i patrzył na mężczyznę. Wiedział, że nie może teraz wypuścić dziecka z rąk, aby pojmać zbrodniarza. Chłopiec unieruchomił Popielskiego, uczynił go bezbronnym i wydał całkiem na łaskę swojego kata.

– Odłóż ten pomiot na ziemię – powiedział mężczyzna. – No dawaj! Kładź go! Niech jeszcze mocniej poprzesuwają mu się te giry!

Popielski przycisnął Kazia do piersi i stał nieruchomo. Wiedział, że próba położenia chłopca na ziemi wywoła u małego falę nieopisanego bólu.

– Nie żyje obłąkany człowiek, a dziadek bachora poszedł na pielgrzymkę do Częstochowy – mówił mężczyzna. – Powiesił się wariat, a dziadek całował ciebie po rękach. Za co, kochasiu? Za co?

Popielski nie odezwał się ani słowem.

– Szaleniec samobójca nie ukatrupił tego bachora na Żółkiewskiej – głos mężczyzny się podnosił. – To ja zrobiłem. To ja go nakłuwałem. To ja łamałem mu ręce i giczały. To ja wcisnąłem mu łeb pod kolano. I nic mi to nie dało. Nikt mnie wtedy nie zabił.

Popielski upadł na kolana, a potem nisko pochylił głowę, jakby oddawał zbrodniarzowi pokłon. Przez twarz mężczyzny przebiegł grymas zdziwienia i pewnego rozbawienia. Była to krótka chwila, ale wystarczyła, aby Popielski położył dziecko na ziemi, skoczył na równe nogi i wyjął z kieszeni browning. Kazio, porzucony w pyle podwórza, jęknął rozdzierająco i na moment zesztywniał.

Mężczyzna w meloniku nawet nie drgnął na widok pistoletu.

– Tym kilofem – wskazał głową na narzędzie oparte o beczkę – połamałem kulasy i jednemu, i drugiemu bachorowi. Chcesz wiedzieć, jak to uczyniłem? A włożyłem je między szczeble łóżka i uderzyłem z boku. Wiesz, jak trzeszczały? Lekki trzask, jakby plusk, przesuwam giry do góry i pojawia się gula. Wszystko puchnie. Bardzo ładnie. Bardzo. Tym kilofem, tym.

Wypowiedziawszy ostatnie słowa, schylił się i pchnął kilof w stronę Popielskiego. Narzędzie upadło komisarzowi pod nogi.

– No zabij mnie, szlachetny szeryfie! – krzyknął. – Przecież to dla ciebie bułka z masłem! Połam mi nogi i rozłup kości tym kilofem!

Popielski chwycił za narzędzie. Kazio Markowski wcisnął twarz w pył podwórza. Łzy, tryskające z jego oczu, żłobiły w piachu małe koleiny. Łzy płyną z oczu Kazia, łzy trysnęły z oczu Anatola Małeckiego, kiedy krtań dławił mu Walery Pytka. Łzy dziecka jak strumyki w piasku, łzy zboczeńca – jak prośba o wybaczenie niezawinionych zbrodni. Łzy niewinnego dziecka i łzy niewinnego szaleńca. Pocałunek w dłoń, pielgrzymka do Najświętszej Maryi Panny, dobre buty z salonu Derby, zginął niewinny wariat.

Kazio jęczał. Z jego ust zaczęła wypływać gęsta ślina. I wtedy Popielski zrozumiał, że najpierw musi temu dziecku pomóc. I że nie pomoże mu w żaden sposób, jeśli ten zbrodniarz będzie zdrów i cały. Musi unieruchomić potwora.

– Kładź się na plecach na ziemi, a nogi połóż na beczce! – wrzasnął Popielski, a jego krzyk wystraszył Kazia, który umilkł na chwilę. – Nogi na beczkę, skurwysynu! Ale już! – Ważył kilof w dłoni. – Zaraz poczujesz, jak się łamie giry! Tym kilofem! Tym!

Zamarkował cios, a potem obiega rękami uniósł kilof ponad głowę. I nagle poczuł błysk w oczach. Gwałtowny wiatr wpadł w podwórko i trzasnął oknami nieczynnego warsztatu. Obejrzał się. Szyby się tłukły, ich fragmenty leciały z jękiem w dół i wysyłały błyski. Okna trzaskały po murze framugami, a ich skrzydła jak lusterka raziły wrażliwe oczy epileptyka. Nagle część warsztatu stała się niewidoczna. Czarne plamy zaczęły skakać i łączyć się w jakieś obłe kształty. Sięgnął do kieszonki po okulary i wtedy usłyszał głos Leona Hissa tłukącego jego przeciwsłoneczne binokle. „A masz, a masz!” Plamy tańczyły i zalewały pole widzenia. Usłyszał w uszach szum. Takie omamy słuchowe zawsze go nachodziły przed atakiem. To był epileptyczny wiatr.

Słońce przygrzewa bardzo mocno. Popielski poci się w swoim ciemnym garniturze. Mimo upału nie ma nikogo na kąpielisku. Woda w basenie faluje, a blask słońca iskrzy się na niej niebezpiecznie. On się jednak nie boi tego iskrzenia. Jest świadom, że to, co przeżywa, jest snem, nierzeczywistą wizją. Mógłby się nawet uszczypnąć, a i tak by nic nie poczuł, bo wszystko wokół, włącznie z nim samym, to tylko platońskie cienie i odbicia rzeczy. Nie jest jednak sam na kąpielisku. Na wysokiej wieży stoi człowiek. Szykuje się do skoku i macha ręką do komisarza. Potem skacze, wykonując w powietrzu zgrabną śrubę. Wpada do basenu, a woda, wypchnięta jego ciałem, tryska wokół jak fontanna. Popielski podbiega do brzegu i z niepokojem czeka, aż skoczek wypłynie. Woda powoli nieruchomieje i staje się twarda jak zastygła lawa. Nie przebija jej nic. Żadna ręka nurka, żadna głowa skoczka. Popielski ściska palcami swoją skórę na przedramieniu. I wtedy czuje ból własnego, rzeczywistego uszczypnięcia.

***

Szczypał się w przedramię tak długo, aż poczuł, że ostrym paznokciem przecina sobie naskórek. Wypluł z ust jakiś skórzany przedmiot. Jego własny pugilares wylądował obok nagich łydek porośniętych gęstym włosem. Rozejrzał się dokoła. Znajdował się wciąż na podwórku fabryki ultramaryny. Słońce zaszło, a wiatr trzaskał z wściekłością bezszybnymi framugami o mur warsztatu. Na podwórku wciąż stały beczki. Po kilofie nie było śladu, natomiast po Kaziu Markowskim – i owszem. Dwie równoległe linie ciągnęły się od miejsca, gdzie leżał, do bramy wjazdowej. Popielski analizował przez chwilę te ślady, a wniosek, jaki wyciągnął, był przerażający. Owe równoległe linie zostały wykreślone w piachu podwórza nogami dziecka. Człowiek w meloniku wlókł chłopca, którego zgruchotane nogi ryły w pyle podwójny ślad. Popielski poczuł zimny dreszcz na myśl, jaki ból musi Kazio odczuwać w złamanych kończynach, ciągnących się bezwładnie po podłożu.

Chłód, który go ogarniał, był spowodowany nie tylko wyobrażeniem o cierpieniach Kazia, lecz również niekompletnym stanem własnej garderoby. Ze zdumieniem ujrzał, iż nie ma na sobie butów, skarpetek, spodni ani kalesonów, podczas gdy góra jego garderoby była nienaruszona. Usiłował zrekonstruować wypadki. Oto ulega nagłemu atakowi epilepsji, jego ciało wygina się w drgawkach, a człowiek w meloniku go rozbiera. Popielski wiedział doskonale, jaki jest cel tej czynności. Miała ona charakter profilaktyczny – brak spodni i bielizny uniemożliwiał zabrudzenie tych rzeczy przez ludzkie wydzieliny, które w czasie ataku często mimowolnie się uwalniały – na szczęście nie tym razem. On się o mnie zatroszczył, pomyślał Popielski, on jest troskliwy i miłosierny. Nieludzko, diabelsko miłosierny.