Изменить стиль страницы

W pobliskim hotelu Polonia przy ulicy Basztowej Popielski udawał się – zgodnie ze swoim dobowym rytmem – na spoczynek, a dziewczyna – na śniadanie. Następnie, zaopatrzona wcześniej przez swojego dobrodzieja w niezbędne fundusze, szła na spacer lub do kawiarni. Z Popielskim, już wyspanym i spragnionym kobiecych wdzięków, spotykała się późnym popołudniem w hotelu. Tam komisarz po raz trzeci dawał jej możliwość wykazania się swoją ars amandi, po czym wieczorem udawali się w podróż powrotną do Lwowa.

I tutaj następowała najmniej ulubiona przez Popielskiego część eskapady. Wcześniej nie musiał wiele rozmawiać z żadną z dziewcząt, bo albo korzystał z ich ciał, albo z nimi jadł, albo samotnie spał w hotelu. Ale później, po zajęciu miejsc w slipingu pociągu powrotnego, po zjedzeniu kolacji i po czwartym – czasami nieudanym z racji wieku i przemęczenia – akcie opery miłosnej, następowały chwile krępującej ciszy. Partnerki Popielskiego nie zawsze stawały się po tym wszystkim senne, a wpychanie ich wbrew woli w ramiona Morfeusza okazywało się bezskuteczne. Kolejowi kochankowie skazani byli zatem na własne towarzystwo, na chwile ciszy lub na dialogi pozorne, nudne, z trudem podtrzymywane. Popielski usiłował temu zapobiegać zawczasu, wybierając dziewczyny w miarę inteligentne i wykształcone, lecz o takie, po pierwsze, było niełatwo, a po drugie – często chuć budziła się w nim nagle i wtedy w doborze damy podróżnej skazany był na przypadek.

Dwudziestoletnia Irenka, utrzymanka Moszego Kiczałesa, nie była ani inteligentna, ani zbytnio zainteresowana tematami poruszanymi zdawkowo przez Popielskiego. Komisarz jednak w jej towarzystwie nie nudził się ani chwili. Powodem była jej niewyczerpana gadatliwość, niespożyta, radosna energia oraz niezbite przekonanie, iż nie ma na tym świecie mężczyzny, u którego nie obudziłaby ukrytych pokładów wydolności. Irenka zajmowała się zatem głównie budzeniem owych mocy w swym partnerze, a potem – kiedy już osiągnęły one kulminację – bawieniem go skocznymi piosenkami albo balladami o miłości z lwowskich przedmieść, które wyśpiewywała pięknym głosikiem przy akompaniamencie mandoliny.

Popielski nie miał zatem żadnego zmartwienia natury konwersacyjnej i towarzyskiej w drodze docelowej ani powrotnej. Nie zajmował się niuansami filozoficznymi pisarzy starożytnych, nie odczuwał żadnych wyrzutów sumienia ani Weltschmerzu, a ponadto – czuł się mężczyzną o siłach i potrzebach seksualnych młodzieńca, który chędoży jak sylen i o nic więcej nie dba.

Kiedy w drodze powrotnej zmęczona Irenka zasnęła z dłońmi na mandolinie, Popielski wyjął z jej rąk pękaty instrument, przykrył śpiącą kocem, wyszedł na korytarz, uchylił okna i przeciągnął się tak mocno, aż trzasnęły kości.

Pociąg zwolnił i zatrzymał się. Popielski zapalił egipskiego i spoglądał zamyślonym wzrokiem na dobrze mu znany peron w Mościskach. Mimo bardzo wczesnej pory panował tu duży ruch. Tragarze wyładowywali wielkie pudła, które Popielskiemu kojarzyły się z trumnami, jakiś żołnierz na przepustce żegnał się z płaczącą głośno narzeczoną, mały gazeciarz w o wiele za dużych butach narciarskich biegał po peronie i wykrzykiwał jakieś sensacje i rewelacje, a konduktor podkręcał wąsy i patrzył na jednostajny bieg wskazówki sekundnika na dworcowym zegarze. Na peronie zadudniły naraz buty kolejarza, który wypadł z budynku dworca i zmierzał szybko ku wąsatemu konduktorowi. W dłoni dzierżył jakąś kopertę.

– Depesza do komisarza Popielskiego z nocnego Kraków-Lwów! – krzyknął kolejarz i wręczył kopertę konduktorowi.

Ten odwrócił głowę i spojrzał na Popielskiego. Komisarz wyciągnął rękę z okna, odebrał kopertę i podziękował konduktorowi. Rozerwał ją i przeczytał depeszę.

Przeciągły gwizd lokomotywy. We Lwowie podejdzie do ciebie dorożkarz. Stop. Huk i syk pary. Rozpozna cię po łysinie. Stop. Gwizdek konduktora. Pojedziesz z nim na pewne podwórko. Stop. Rytmiczny łoskot. Na podwórzu będzie czekać na ciebie okaleczone dziecko. Stop. Irenka wychodzi z przedziału i obejmuje Popielskiego. Chcesz zobaczyć to dziecko? Stop. Popielski odpycha Irenkę. Chcesz, bo jest ono bardzo, ale to bardzo dobrze ci znane. Stop. Dziewczyna się zatacza i z trudem łapie równowagę. Zobaczysz, czym jest piekło. Stop.

MEGAJRA

(…) Popełnione przez nas grzechy nie są grzechami, jeśli sprawiają nam ból.

Mistrz Eckhart, Pouczenia duchowe

Kiedy pociąg wjechał na lwowski Dworzec Główny, Popielski pożegnał Irenkę, wrzuciwszy do jej mandoliny dodatkowe honorarium, a potem wyskoczył jeszcze w biegu, potrącając swoim sakwojażem jakiegoś starszego jegomościa. Goniony jego przekleństwami dobiegł do dworcowej ekspozytury policji, wpadł do biura i położył swe palce na widełkach telefonu. Przerwał w ten sposób wesołość młodego policjanta, który od samego rana flirtował przez telefon. Bez słowa wyjaśnienia wykręcił swój numer domowy, a potem numer Rity. I tu, i tu słyszał przez dwie minuty jedynie przeciągłe sygnały. Z podobnym niestety skutkiem usiłował się połączyć z tymi numerami już wcześniej – na stacjach w Rodatyczach i w Gródku Jagiellońskim.

Rzucił słuchawkę na widełki i pobiegł przez hall dworca, pozostawiając za sobą zdumionego i nieco oburzonego funkcjonariusza. Biegł, roztrącając ludzi. W jednej dłoni trzymał melonik, a w drugiej sakwojaż. Przeciąg owiewał jego gołą głowę i targał połami jasnego prochowca. Na podwórzu będzie czekać na ciebie okaleczone dziecko. Chcesz zobaczyć to dziecko? Chcesz, bo jest ono bardzo, ale to bardzo dobrze ci znane. Zobaczysz, czym jest piekło.

Wybiegł przed dworzec i stanął w rozkroku, obrzucając przekrwionym wzrokiem dorożki konne i samochodowe. Jeden fiakier odpiął worek z obrokiem, pogłaskał zwierzę po smukłej szyi i wolnym krokiem ruszył w stronę Popielskiego. Miał na sobie znoszony garnitur i powyginane buty. Na jego głowie sterczała ceratowa cyklistówka. Ponure oczy błyszczały chorobliwie nad obwisłymi policzkami równo pokrytymi ciemną szczeciną. Popielski był pewien, że z ust zionie mu czosnkiem i wódką. Poczuł się tak, jakby zjadł coś nieświeżego, jakby żołądek zareagował kwaśnym, wilgotnym odbiciem.

– Pan Edward Popielski? – zapytał niechluj, rzeczywiście wydzielając woń czosnku.

– Tak, to ja. – Komisarz odsunął się ze wstrętem.

– Jakiś batiar zza drąga kazał mi czekać, dać liścik, a późni pojechać cuzamyn – mruknął dorożkarz.

Popielski jednym ruchem rozdarł kopertę. Była w niej jedna szpalta „Chwili”. Kopiowym ołówkiem zakreślono niektóre litery dużego artykułu o lwowskich sierocińcach. Przepisał owe zaznaczone litery do notesu i złożył je w całość.

„Masz być sam. Jeśli nie, dziecko zginie”.

– Dokąd jedziemy? – zapytał fiakra, zaciskając zęby.

– A na Słoneczną – odparł dorożkarz. – Du fabryki ultramaryny.

– Jedź pan przez Kraszewskiego a potem przez Trzeciego Maja. – W napięciu czekał przez chwilę na reakcję woźnicy. – Tam na chwilę wyskoczę, a pan na mnie poczekasz.

– Nu fajnu – odparł machinalnie dorożkarz. – Kurs mam opłacony. Ja piątki dostał od tegu batiara.

Popielski rzucił się do budy i zamknął oczy. Nie chciał widzieć ani wolno sunących przed nim pojazdów, ani zapchanych furmankami ulic skąpanych w porannym słońcu. Nie chciał patrzeć na nic, co tamowałoby ruch i opóźniało jego przybycie do domu i do mieszkania Rity. Nie chciał widzieć ani kościoła Świętej Elżbiety, ani gimnazjum ukraińskiego, ani wspaniałego gmachu politechniki – chciał tylko widzieć swojego wnuka całym, zdrowym i nieokaleczonym.

Wciąż zaciskając powieki, wyjął papierośnicę i zapalił papierosa – już chyba dziesiątego, licząc od momentu otrzymania w Mościskach strasznej depeszy o poranionym dziecku. Zaciągnął się mocno. Ból rozsadzał mu czaszkę, a do języka lepił się gorzki posmak nikotyny.