Racjonalista Eberhard Mock od tego właśnie lokalu miał zamiar rozpocząć przesłuchiwanie prostytutek. Chciał je wziąć w krzyżowy ogień pytań dotyczących klientów mających upodobanie do skórzanych majtek. Gdyby jednak ktoś go zapytał, dlaczego właśnie tu, w „Królu Węgierskim” na Bischofstrasse, rozpoczął swe eksploracje, nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Gdyby był trzeźwy, odpowiedź brzmiałaby: „bo tutaj jest ładne elektryczne oświetlenie, w tym lokalu, który tworzyły trzy wznoszące się kręgi – parkietu, stolików i separes, jest najlepszy widok. Od czegoś takiego muszę zacząć, by potem zanurzyć się w ciemnych norach zakazanych kwartałów koło Blücherplatz”; gdyby był pijany, odparłby: „bo tutaj są najładniejsze dziwki, chcę je mieć – wszystkie naraz”. Racjonalista Eberhard Mock nie dopuszczał myśli, że ktoś może nad nim panować, nie chciał przyznać – w swym drobnomieszczańskim sumieniu – że w jego spodniach ukrywa się bezwzględny i kapryśny demon. O swoim istnieniu przypominał mu właśnie teraz.

Mock odstawił od płonącego policzka zimną butlę i stwierdził, że konstatacja urody pracujących tu dziewczyn jest głęboko prawdziwa. Wstał i podszedł do schodków prowadzących na parkiet. Przechodząc obok jednego separe, usłyszał, jak pewna dama bełkotliwym i pewnym siebie głosem powiedziała do kelnera: „Zawołaj dorożkarza!” Mock minął separe, a do jego uszu doleciało uparte: „Chcę furmana! Teraz! Już!”, oraz odpowiedź kelnera: „W tej chwili służę szanownej pani”. Wszedł na parkiet. Czuł na sobie spojrzenia mężczyzn opierających łokcie na barierkach, paliły go ogniskowe lornet i binokli należących do dam w lożach, wabiły go oczy fordanserek. Poprosił do tańca jedną z nich. Była to drobna, smukła i rudowłosa dziewczyna o semickiej urodzie. Uchwycił ją mocno. Pod cienkim materiałem sukienki czuł haftki biustonosza. Po kilku pomyłkowych krokach dziewczyna pomogła mu złapać właściwy rytm. Nie na długo. Mock nie miał talentu do tańca. Po chwili zorientował się, że taneczne uzdolnienia jego partnerki są również niewielkie. Na szczęście orkiestra przerwała i utrudzeni muzykanci zanurzyli swe nosy w pienistym napoju. Dziewczyna stała bezradnie na środku parkietu i nie wiedziała, co ma ze sobą począć. Mock pocałował ją w rękę i podał jej ramię. Widział ironiczne uśmiechy samotnych pijaków i zdumione reakcje dam z lóż. „Pocałował dziwkę w rękę” – prawie słyszał te szepty.

Dziewczyna uchwyciła go delikatnie pod ramię i pozwoliła się doprowadzić do jego stolika. Była bardzo uległa i z wielką przyjemnością pochłaniała zakąski i napitki, które jej Mock fundował. Zgadzała się ze wszystkim, co Mock powiedział. Było to łatwe, ponieważ mówił niewiele i nie pytał jej wcale o zdanie. Odruchowo przytakiwała głową. Nie zgodziła się jednak, gdy zaproponował jej wspólną noc w hotelu. Zaprosiła go do swojego pokoiku, który wynajmowała w domu obok.

2 IX 1919

Zwykły, szkolny dzień. Obudziły mnie krzyki dzieci śpieszących do szkoły. Próbowałem zasnąć. Mimo ogromnego zmęczenia nie udało mi się. Czasami tak się dzieje. Jesteś nadludzko zmęczony i nie jesteś w stanie zasnąć. Może nie pozwala ci na to twój dajmonion. Jest południe. Wychodzę do biblioteki miejskiej.

Wieczorem. Przetłumaczyłem dziś kilkanaście stron dzieła Augsteinera. Napisane jest niełatwą łaciną. Jakby jakiś duch przemawiał przez autora. Zdania urwane i niejasne. Często brakuje orzeczeń. Można na nie jednak spojrzeć inaczej. Są to notatki uczonego, którym brakuje gramatycznego blasku, przepełnia je jednak blask prawdy. Augsteiner fascynuje mnie coraz bardziej. Według niego platońskie idee to nic innego jak dusze. Nie jest to jednak prymitywna animizacja rzeczywistości. Augsteiner dokonuje precyzyjnej dystynkcji dusz. Dzieli je z jednej strony na aktywne i pasywne, z drugiej na potencjalne i aktualne. Rzeczy mają dusze pasywne – czyli zwykłe odzwierciedlenia idealne, ludzie zaś – dusze aktywne, czyli niezależne odzwierciedlenia idealne. Niezależne, to znaczy obdarzone możliwością abstrahowania. Może się ono odbywać aktualnie i potencjalnie. Autor stawia pytanie, jak podmiot, czyli człowiek, może wyabstrahować duszę aktywną, lecz niestety nie odpowiada na nie. W jego zawiłym systemie epistemologicznym, przesiąkniętym ideami Christiana Rosenkreuza (nic dziwnego, żyli w tym samym czasie!), brakuje choćby lekkiego ukłonu w stronę spirytualizmu. Brak jakichkolwiek wskazówek operacyjnych: jak postępować, jak wyabstrahować duszę z człowieka? Dziś w nocy kierowałem się wskazówkami Gregoriusa Blockhusa i starałem się percypować dusze uchodzące z tych czterech ciał w chwili, kiedy obumierały. Postępowałem zgodnie z tym, co Blockhus pisał. Otworzyłem w tych ciałach kanały energetyczne, zniszczyłem blokady w stawach i ułożyłem je tak, jak zaleca. Precyzyjnymi nakłuciami odebrałem oddech. Według Blockhusa nie można nie percypować energii w takim stężeniu. Ja tej energii nie odczułem. Poniosłem porażkę. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem trudną łacinę Augsteinera i wskazówki Blockhusa, które trącą jakimś zabobonem. Jutro znów zasiadam do dzieła Augsteinera. Może nowe passusy będą niosły informacje operacyjne. Może Augsteiner porzuci w końcu swą wyniosłą maskę filozofa i przyjmie postawę klasycznego spirytysty?

Wrocław, wtorek 2 września 1919 roku, godzina siódma rano

Na małym podwórku podwrocławskiego Księża, przy Plesserstrasse 24, panował poranny ruch. Służąca pastora Gerdsa wieszała na galeryjce pościel, dozorczyni, pani Bauert, pucowała drewniane schody prowadzące do warsztatu ślusarskiego mieszczącego się na tyłach małego budynku. Z ustępu wyszedł emerytowany listonosz, Konrad Dosche. Do jego stóp natychmiast przypadł mały rudy kundel i zaczął okazywać dziką radość. Smugi słońca przecinały podwórko, skrzypiała pompa, nad pościelą ubijaną mocarnymi dłońmi służącej pastora wznosiły się drobiny kurzu, na podwórko wyszedł starszy pan. Skóra jego twarzy i dłoni była poorana głębokimi bruzdami, oczy przekrwione, oddech świszczący. Usiadł ciężko na ławce i zagwizdał na rudego psiaka. Ten podbiegł do niego i zaczął się łasić, łypiąc co chwila wzrokiem na swojego pana. Dosche podszedł do starszego mężczyzny i podał mu rękę.

– Witam pana serdecznie, drogi panie Mock. – Z twarzy Doschego promieniowała radość. – Jak się spało?

– Źle – odpowiedział krótko Willibald Mock. – Coś nie dawało mi zasnąć…

– To chyba nieczyste sumienie – roześmiał się Dosche – które pana gryzło po wczorajszej partii szachów…

– Co mam zrobić – Willibald Mock potarł oczy, których obwódki pokryte były grudkami ropy – żeby mi pan uwierzył, że nie przestawiłem tego gońca, kiedy był pan w klozecie?

– No dobrze, dobrze – Dosche uspokajał przyjaciela, nie przestając się uśmiechać. – A jak tam pana syn? Wyspał się już? Już wstał?

– Właśnie idzie. – Ulga odmalowała się na twarzy starego.

Przez podwórko maszerował raźno Eberhard Mock. Podszedł do ojca i pocałował go w policzek. Stary nie poczuł dużego stężenia alkoholowej woni. Odetchnął. Eberhard podał rękę Doschemu. Zapadło kłopotliwe milczenie.

– Idę właśnie do apteki – przerwał je Dosche. – Mój pies ma rozwolnienie. Straszne rozwolnienie. Kupić coś panom?

– Jeśli pan tak miły, panie Dosche – odparł ojciec – proszę nam kupić po drodze bochenek chleba od Malgutha. Koniecznie od Malgutha.

– Wiem, wiem, panie Mock. – Kiwnął głową Dosche i powiedział do swojego psa: – Ty tu zostajesz, Rot. Pod opieką pana Mocka. Na podwórku możesz srać, ale nie pod ławką!

Dosche ruszył ku Rybnikerstrasse. Ojciec bawił się z Rotem. Mrucząc, targał go lekko za kark, a pies warczał i wyginał się, łapiąc delikatnie zębami za dłoń starego. Eberhard usiadł obok ojca i zapalił pierwszego papierosa. Uśmiechnął się do nocnych wspomnień. Uświadomił sobie, że nie zdążył zapytać dziewczyny o klientów w skórzanych majtkach. Nic nie szkodzi – pomyślał – wczoraj wieczorem byłem po pracy. Od dzisiejszego dnia rozpoczynam właściwe śledztwo. Dziś ją o to zapytam.