– Posłuchajcie, marynarzu – powiedział Mock. – Jak tylko się pojawi dyrektor Wohsedt, macie mi go pokazać.

– Tak jest, panie policmajster – odpowiedział Ollenborg.

– Jeszcze jedno. – Mock wiedział, że teraz powinien umiejętnie sformułować pytanie. Nie chciało mu się jednak myśleć. Chciało mu się pić. – Czy znacie albo słyszeliście o czterech młodych mężczyznach, dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat. Przystojni, brodaci marynarze. Może szukali tu pracy? Może kręcili się w porcie? Nosili skórzane majtki. To są ich zdjęcia pośmiertne.

– Ja tam nikomu w spodnie nie zaglądam, panie policmajster – oburzył się Ollenborg, oglądając uważnie fotografie. – I nie wiem, kto jakie nosi kalesony. A skąd pan wie, że to byli marynarze?

– Kto tu zadaje pytania? – Mock podniósł głos, wzbudzając zainteresowanie przechodzącej obok blondynki w niebieskiej sukni.

– Nie widziałem, nie słyszałem – uśmiechnął się Ollenborg. – Pozwoli pan jednak, panie policmajster, że coś panu poradzę. Barba non facit philosophum. Czemu pan tak na mnie patrzy? Że niby nie uczyłem się łaciny? Kiedyś w czasie rejsu do Afryki czytałem namiętnie „Geflügelte Worte” Bachmanna i znam to dzieło prawie na pamięć.

Mock umilkł. Nie chciało mu się mówić. Dziś z trudem dobierał słowa. W zamyśleniu obserwował młodą blondynkę ubraną w długą niebieską suknię i woalkę. Kobieta ruszyła w stronę stołu, lecz nagle zmieniła kierunek, podeszła do sprzedawcy lodów i lemoniady i uśmiechnęła się do niego. Wysunęła przy tym długą kształtną szyję – ukrytą za wysokim koronkowym kołnierzykiem, przytrzymywanym przez stalki – pokrytą ciemnymi plamami przypominającymi łuski. Sprzedawca podał kobiecie lemoniadę bez kolejki. „Gdzie ja widziałem tę dziewczynę o chropowatej szyi? – zapytał Mock sam siebie. – Pewnie w jakimś burdelu – padła odpowiedź”. Mock po raz kolejny w swym nudnym życiu, rozdartym pomiędzy spisywaniem prostytutek, alkoholową maligną i nadludzkim wysiłkiem, by wciąż okazywać szacunek ojcu, zdał sobie sprawę, że w każdej kobiecie dostrzega ladacznicę. Nie to go jednak przeraziło. Był już przyzwyczajony do niewesołych myśli, do cynizmu nieco na pokaz, znał własne demony. Wystraszył się nagle swej przyszłości. Co zrobi, kiedy jego wierna dotąd żona wróci nocą do domu? W jej ustach kryje się alkoholowy oddech, w jej spojrzeniu czai się fałsz, w jej ciele drzemie syte spełnienie, na jej piersiach ślady namiętnych ugryzień. Co zrobi wtedy ten dzielny pogromca obojętnych prostytutek i wenerycznych alfonsów? Mock nie wiedział, jak się wtedy zachowa. O ileż byłoby lepiej, gdyby cały żeński ród składał się z ladacznic! Wtedy Mock nie byłby niczym zaskoczony.

Te niewesołe myśli przerwał mu wachmistrz Smolorz.

– Dyrektor portu rzecznego był w swoim biurze – powiedział głośno, starając się przekrzyczeć orkiestrę, która teraz grała Niemiecki marsz obecności z czasów kolonizacji wschodniej Afryki.

– I co, nawadniał żonę? – Ollenborg wypluł niedopałek.

– Chyba tak – mruknął Smolorz i wskazał palcem na blondynkę pijącą lemoniadę z grubej szklanki. Łuskowata egzema była niewidoczna. – Zadowolona, no nie?

– To jest żona dyrektora portu rzecznego? – zapytał Mock.

– Znalazłem jego biuro. Wszedłem. Tam on i ta, co właśnie pije. Przedstawiłem się. Był zdenerwowany. Pożegnał ją: „Pa, moja żoneczko. Zaraz tam przyjdę”.

– Prowadź do biura. – Mock poderwał się na równe nogi i nabrał biegłości w wymowie. – Po nawadnianiu żony i przed wodowaniem statku dyrektor portu rzecznego musi nam odpowiedzieć na kilka pytań.

– Ja już zapytałem. – Smolorz wyjął notatnik. – I pokazałem mu fotografie. Zabitych nie znał. Tu mam od niego spis. To wrocławscy pośrednicy werbujący marynarzy na statki rzeczne.

– Skąd wiedzieliście, że o to chciałem zapytać? – Mock w duchu podziwiał lakoniczność i umiłowanie konkretu, jakimi odznaczał się jego współpracownik.

– Ano się domyśliłem. Znam pana trochę. – Smolorz sięgnął do kieszeni i wyjął butelkę porteru z naklejką gospody „Biernoth”. – Tego też się domyśliłem. Znam pana trochę.

– Jesteście niezastąpieni. – Mock nie mógł się opanować, by nie uścisnąć ręki Smolorza.

Orkiestra zaczęła grać W górę niemiecką flagę. Zza budynku wyszedł powolnym krokiem czerwony na twarzy pięćdziesięciolatek w cylindrze. Policzki pękały mu od nadmiaru krwi, guziki kamizelki – od naporu sadła. Podszedł do stołu, ujął w pulchne paluchy kieliszek z szampanem i wzniósł toast.

– To Wohsedt, dyrektor stoczni Wollheima – poinformował Mocka Ollenborg.

Szum w uszach Mocka zwielokrotniony bąbelkami porteru zagłuszał przemówienie Wohsedta. Policjant dosłyszał jedynie słowa „matka chrzestna”, „moja małżonka”. Do stołu z butelką szampana ruszyła zażywna i niewysoka pięćdziesięcioletnia jejmość, która wcześniej siedziała przy księdzu. Rozbiła butelkę o burtę, nadając statkowi mitologiczną germańską nazwę. Blondynka w niebieskiej sukni odstawiła szklankę z lemoniadą i przypatrywała się ceremonii. Mock powoli sączył porter wprost z butelki. W odróżnieniu od Smolorza, który już sam nie wiedział, gdzie żona, a gdzie kochanka, niczym nie był zaskoczony. Ku swojemu zadowoleniu stwierdzał, że świat wraca w utarte koleiny.

Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, godzina czwarta po południu

Fiakier Helmut Warschkow, od kilku lat wynajmowany stale przez Prezydium Policji, jechał na koźle w wielce niewygodnej pozycji, ponieważ zmuszony był dzielić siedzenie z wachmistrzem kryminalnym Kurtem Smolorzem, którego małomówność była odwrotnie proporcjonalna do rozmiarów ciała. Przyciśnięty do żelaznego stelażu przez potężne ramię Smolorza, zacinał biczem i w skrytości ducha nie posiadał się z oburzenia, że jego buda jest wykorzystywana do niecnych celów przez funkcjonariusza Oddziału Obyczajowego III b Eberharda Mocka. Ten bowiem rozłożył dach i – odizolowawszy się w ten sposób od ciekawskich spojrzeń – poddawał niewinne dziewczę w niebieskiej sukience, które niezbyt dworsko zaprosił do dorożki na ceremonii wodowania statku, staremu jak świat rytuałowi. Podejrzenia Warschkowa były jednak nieprawdziwe. Kolebaniu się budy nie był winny rzekomy ruch lędźwi Eberharda Mocka, lecz nierówności alejki Parku Zachodniego, którą jechano. Lubieżny skądinąd Mock, spoglądający na łuskowatą egzemę na szyi dziewczyny, myślał o wszystkim, lecz nie o godowym tańcu i jego następstwach, dziewczę zaś wcale nie było niewinne, a wręcz przeciwnie – bardzo podatne na różne męskie prośby i sugestie, którym żadna dziewica nie uczyniłaby zadość. Teraz była również uległa żądaniom Mocka i – bijąc się w kształtną pierś – przyrzekała „panu władzy”, że w każdej sytuacji potwierdzi, iż była od kilku miesięcy utrzymanką Wohsedta, tym bardziej że to właśnie on zaraził ją „tym paskudztwem”.

– Błagam, proszę mnie nie zamykać… Muszę pracować… Mam małe dziecko… Żaden lekarz nie da mi teraz pieczątki…

– Mam dwa wyjścia – Mock czuł wstręt do chorej dziewczyny i wstręt do siebie za napawanie się jej przerażeniem – albo wsadzę cię za nieaktualną książeczkę zdrowia, albo tego nie zrobię. Ty masz tylko jedno wyjście. Współpracować ze mną. Zgadza się?

– Tak, zgadza się, wielmożny panie.

– Teraz dobrze się do mnie zwracasz.

– Tak, wielmożny panie. Tak właśnie będę mówiła, wielmożny panie.

– Jesteś zatem utrzymanką Wohsedta. Czy masz też innych klientów?

– Czasami tak, wielmożny panie. On mnie utrzymuje, ale jest za skąpy na wyłączność.

– Jesteś pewna, że on cię zaraził?

– Tak, wielmożny panie. Kiedy byłam z nim pierwszy raz, już to miał. Lubił gryźć po szyi. Zaraził mnie jak wściekły pies.

Mock przyjrzał się dziewczynie. Była rozdygotana. W chabrowych oczach lśniły łzy. Dotknął jej zimnej i mokrej dłoni. Liniała. Warstwy naskórka łuszczyły się na szyi. Mockowi zrobiło się niedobrze. Na kacu miewał różne wstręty. Na kacu nie mógłby być lekarzem dermatologiem.

– Jak masz na imię? – przełknął ślinę.