– Ale przecież – brunet wstał tak gwałtownie, że łódź się zakołysała – spośród naszych ludzi Lembcke i Maraun czują się pewniej w homoseksualnym półświatku i najlepiej się na nim znają. My ze Smolorzem spisujemy dziewczynki i czasami robimy naloty na tajne kluby. Dlaczego zatem…

– Po pierwsze, Mock – głos doszedł znad cybucha tkwiącego pośród brody – pan radca Ilssheimer wytłumaczył wam, co znaczy rozkaz w pracy policji. Po drugie, nie wiemy, czy ci czterej marynarze byli homoseksualistami. Od was chcielibyśmy się dowiedzieć, kto jeszcze może nosić skórzane suspensoria. Po trzecie w końcu, mój szanowny kolega Ilssheimer wiele mi o was opowiadał. I wiem, że nie byłbym w stanie was powstrzymać od poprowadzenia swego prywatnego śledztwa w tej sprawie. Po co macie prowadzić prywatne śledztwo, jeśli możecie to robić pod moim zwierzchnictwem?

– Nie rozumiem – brunet mówił powoli i chrapliwie. – Jakie prywatne śledztwo? Dlaczego miałbym prowadzić jakiekolwiek śledztwo w sprawie kilku zabitych pedałów?

– A dlatego. – Ze szpakowatej brody buchnął obłok dymu z tytoniu Badia. – Niech pan to przeczyta. Ten kartonik jeden z zabitych miał wetknięty za pasek skórzanych gaci. Proszę to przeczytać. Na głos.

Mat Garbe nie zwracał najmniejszej uwagi na mijany właśnie z lewej strony gmach Regencji Śląskiej ani na szpital św. Józefa z białych klinkierowych cegieł, przesuwający się po prawej stronie. Słuchał zagadkowego komunikatu odczytywanego powoli z kartonika: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz zobaczyć więcej wyłupanych oczu, przyznaj się do błędu”.

– Co? – krzyknął rudowąsy. – Mówi pan do siebie?

– Posłuchaj mnie, Smolorz, wysil swój tępy łeb – brunet mówił cicho i powoli. – Nie, to dla ciebie wysiłek ponad miarę. Czytaj sam. Przeczytaj sam tę kartkę. No czytaj, do cholery!

–  „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli – opornie wychodziły słowa spod zjeżonego rudego wąsa. – Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz…”

– Panie komisarzu, miał rację radca Ilssheimer… Prowadziłbym w tej sprawie prywatne śledztwo. – Brunet zakaszlał tak gwałtownie, jakby w gardle miał nie włosy, lecz drzazgi.

Wrocław, poniedziałek 1 września 1919 roku, południe

Na jasne niebo wpłynęły grube chmury i zakryły słońce. Na drugim piętrze gmachu Prezydium Policji przy Schuhbrücke 49 w sali odpraw przebywało dziesięciu mężczyzn. Doktor Lasarius trzymał w rękach gruby brązowy karton wypełniony kaligraficznym pismem. Obok niego siedzieli trzej policjanci o krótkich nazwiskach: Holst, Pragst i Rohs, którzy przeszukiwali miejsce zbrodni, a potem, na polecenie Mühlhausa, uczestniczyli w sekcji zwłok i protokołowali jej przebieg. Smolorz i Mock usadowili się po bokach swojego szefa Ilssheimera; po prawicy i lewicy Mühlhausa również siedzieli jego najbardziej zaufani ludzie – Kleinfeld i Reinert. Przed mężczyznami stała herbata w moabickiej porcelanie.

– To było tak, moi panowie. – Lasarius wyjął cygaro z puszki ozdobionej reklamą trafiki Dutschmanna. – Przedtem, około północy, w ciałach tych czterech marynarzy, wszystkich w wieku między dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem życia, znalazła się prawdopodobnie końska dawka narkotyku. Świadczą o tym resztki opium na palcach rąk. Było tego tak dużo, że mogło ich uśpić na wiele godzin. Zatem spełniło rolę narkozy podczas operacji łamania kończyn, jakiej ich poddano. Dodajmy, że wszyscy ci ludzie zapewne byli narkomanami, o czym świadczy wyniszczenie ciała i liczne blizny w przebiegu żył. Jeden wstrzykiwał sobie morfinę nawet w penisa… Nikt nie musiał ich zatem zbyt długo przekonywać, aby zapalili fajkę z dużą ilością opium.

– Czy byli homoseksualistami? – zapytał Kleinfeld.

– Badanie odbytu nie potwierdza tego. – Lasarius nie lubił, gdy mu przerywano. – Z całą pewnością z żadnym z nich w ciągu ostatnich dni nie uprawiano stosunków homoseksualnych. Wracając do przerwanego wątku… Około północy, kiedy byli pod wpływem narkotyku, wykłuto im oczy oraz połamano ręce i nogi. Oprawca złamał szesnaście kończyn, wszystkie mniej więcej w tym samym miejscu, w stawie kolanowym i łokciowym. – Lasarius podsunął policjantom atlas anatomiczny i pokazywał łokcie i kolana szkieletu wyrysowanego piórkiem. – Już panom mówiłem, wybroczyny są śladami obuwia…

– Czy może to być but o takim odcisku? – wtrącił się tym razem Reinert. – Ten odcisk odrysowałem na miejscu zbrodni.

– Tak, to możliwe. – Tym razem Lasarius nie zżymał się na przerywającego jego wywód policjanta. – Te wybroczyny są następstwem silnego ucisku, do jakiego mogło dojść w wyniku naskoczenia butem na kończyny. Moi panowie – zaciągnął się cygarem, po czym zgasił je w popielniczce, sypiąc iskrami – to tak, jakby morderca skakał im na ręce i nogi oparte o jakąś ławkę, kamień lub jeszcze coś innego…

– Ale chyba nie to było przyczyną ich zgonu? – zapytał Mock.

– Nie, już czytam panu moje ustalenia – sapnął zdenerwowany wyraźnie Lasarius i zaczął szybko: „Przyczyną śmierci były rany kłute obu płuc oraz krwotok do lewej jamy opłucnowej i krwiak w tej jamie”. – Lasarius spojrzał na Mocka i wychrypiał: – Morderca wetknął im ostre i długie narzędzie między żebra, a potem przeszył płuca prawie na wylot. Byli w agonii kilka godzin. Teraz proszę mi zadawać pytania.

– Jakie to mogło być narzędzie, doktorze? – zapytał Mühlhaus.

– Długi, ostry i prosty nóż – odparł patolog. – Choć istnieje jeszcze jedno narzędzie, które wydaje mi się bardziej prawdopodobne… – Przesunął po łysinie dłońmi o wyżartej chemikaliami skórze. – Nie, to by było absurdalne…

– Niech pan mówi, doktorze! – wykrzyknęli prawie równocześnie Mock i Mühlhaus.

– Tym ludziom wbito w płuca szpile.

– Jakie szpile? – Kleinfeld zerwał się z krzesła. – Druty do robienia skarpet?

– Właśnie tak – zawahał się na krótko Lasarius, po czym stworzył kunsztowny okres warunkowy: – Gdybym badał te zwłoki w kontekście błędu lekarskiego, to powiedziałbym, że jakiś konował źle im zrobił punkcję płuc. – Lasarius schował niedopałek cygara do kieszeni kamizelki. – Tak bym właśnie powiedział.

Zapadła cisza. Z pokoju obok dochodził równy, mocny głos przesłuchującego policjanta: „Posłuchaj, ty i twoi ludzie macie się lepiej starać… Za co wam płacimy, gnoje? Mamy wiedzieć o wszystkim, co się dzieje w waszej dzielnicy, rozumiesz?” W szyby uderzyły krople deszczu. Policjanci siedzieli w milczeniu i gorączkowo szukali w swych głowach jakichś inteligentnych pytań. Mock położył przed sobą wyprostowane dłonie i obserwował kostki ginące w fałdach skóry.

– Jeszcze jedno pytanie. – Dłonie Mocka podniosły się na blacie i znów nań opadły. – Obejrzał pan, doktorze, bardzo dokładnie miejsce znalezienia ciał. Czy mogło to być jednocześnie miejsce popełnienia zbrodni?

– Wokół głów ofiar, na ziemi i na trawie, nie znalazłem śladów krwi z oczodołów, co oznacza, że oczy wykłuto im gdzie indziej. Pozostałe obrażenia wywołały jedynie wewnętrzne krwotoki, z których niczego nie można wywnioskować odnośnie do miejsca zbrodni. Dla porządku zrobię jeszcze próbę krwi metodą Uhlenhutha. Czy mogę już iść? – Lasarius wstał i nie czekając na odpowiedź, ruszył ku wyjściu. – Niektórzy muszą pracować.

– Panie komisarzu – dłonie Mocka znów się podniosły i opadły z klaśnięciem na blat stołu – morderca napisał kartkę, która niesie jakieś przesłanie skierowane do mnie. Mam się przyznać do jakiegoś błędu, mam w coś uwierzyć pod groźbą dalszych morderstw. Przeczytajmy ją jeszcze raz. „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli. Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz zobaczyć więcej wyłupanych oczu, przyznaj się do błędu”. – Mock zapalił papierosa i natychmiast tego pożałował, kiedy zorientował się, że wszyscy zgromadzeni zauważyli jego roztrzęsione dłonie. – Jeszcze raz panów zapewniam, że nie wiem, o jaki błąd chodzi i do czego mam się przyznać. Przed tym osobliwym wezwaniem do mnie mamy biblijny cytat. Pójdźmy tym śladem! Jest to, o ile się nie mylę, nawiązanie do niewiernego Tomasza, który uwierzył dopiero wtedy, kiedy ujrzał na własne oczy zmartwychwstałego Chrystusa.