Mock, zainteresowany konfiguracją dwóch do trzech, zajrzał przez ukryte okienko do wnętrza tak zwanego pokoju różowego i doznał szoku. Wybiegł na ulicę i tam od razu natrafił na rudowłosego podwachmistrza rewirowego, brzęczącego groźnie szablą i tarmoszącego za kołnierz jakiegoś łobuziaka, który kilka chwil wcześniej strzelał z procy do przejeżdżających dorożek. Podwachmistrz Smolorz, na rozkaz asystenta kryminalnego Mocka, ukarał łobuza mocnym szturchańcem i pozostawił go samemu sobie. Potem wraz z Mockiem wtargnął do pokoju różowego zakładu madame Blaschke i – przecierając oczy ze zdumienia nad skomplikowanym i nigdy nieoglądanym układem ciał – zaaresztował dwóch mężczyzn, którzy okazali się europejskimi prekursorami wymuszeń i haraczy: Kurta Wirtha i jego niemego strażnika Hansa Zupitzę. Tego dnia wiele się zmieniło w życiu głównych bohaterów tego zajścia. Wszystkich połączyły trwałe więzy zależności: Wirth został tajnym współpracownikiem Mocka, za co ten mu się godziwie odpłacał przymykaniem oczu na wymuszenia od przemytników, spławiających Odrą austriacką broń, turecką kawę i tytoń. Mock został człowiekiem bogatym i wpływowym w świecie przestępczym, co miało mu się bardzo przydać, a Smolorz – z rewirowego stał się pracownikiem Prezydium Policji, posiadającym, podobnie jak wszystkie dramatis personae, spore konto w dolarach, którymi swą wolność opłacili najbardziej poszukiwani przestępcy Europy. Mock szybko zdał sobie sprawę z zalet Smolorza jako współpracownika. Do najważniejszych z nich należała małomówność.

Smolorz nie odzywał się i teraz, kiedy siedział obok Mocka w łodzi motorowej Wasserpolizei, którą kierował umundurowany bosman, funkcjonariusz tejże formacji. Płynęli płytkimi rozlewiskami Oławy wśród rzadkich drzew i częściowo zalanych pól. Motorówka przybiła do prowizorycznej przystani koło wybrukowanej drogi.

– Nowy Dom! – krzyknął bosman i pomógł Smolorzowi i Mockowi wspiąć się na przystań.

Na drodze czekała już na nich dorożka. Mock rozpoznał fiakra, z którego usług często korzystała policja. Podał mu rękę i rzucił się na kanapę, kołysząc budą. Smolorz zajął miejsce na koźle. Dorożka ruszyła. Mock, chcąc zapomnieć o męczącym go pragnieniu, obserwował zabudowania gospodarcze Nowego Domu. Z oddalonego o dwa kilometry folwarku Świątniki dochodził ryk bydła. W rozsłonecznionym powietrzu unosił się zapach wilgoci znad Odry. Po chwili znaleźli się koło śluzy opatowickiej. Wysiedli z dorożki i przeszli po śluzie na Wyspę Opatowicką.

Przy jazie opatowickim, wśród kolczastych krzewów tarniny, Mock ujrzał cel swoich porannych wędrówek po rozlewiskach Odry i jej dopływu – Oławy. Niebezpieczny, tryskający spod jazu wodospad odcinał gapiów, którzy stali na brzegu osiedla Biskupin i usiłowali zobaczyć, co też policja znalazła na wyspie, na której jeszcze wczoraj urządzali sobie piwne pikniki. Od wejścia na jaz powstrzymywały ich mocne ramiona oraz groźne spojrzenia trzech żandarmów z szablami i w czakach ozdobionych niebieską gwiazdą. Na ich piersi lśniły odznaki z napisem „Stacja żandarmerii Swojczyce”. Mock z nostalgią spojrzał na wysmukły pseudogotycki budynek stojący na terenie Przystani Wilhelmińskiej i przypomniał sobie nocne uciechy, jakim jeszcze niedawno tam się oddawał. Teraz na odległe krańce Wrocławia wzywały go obowiązki innego rodzaju. Spojrzał na brzeg okolony kolczastymi tarninami i na stos czterech – jak się domyślił Mock – ludzkich ciał, przykryty szarymi prześcieradłami z Instytutu Lekarsko-Sądowego, w które zawsze zaopatrzone były powozy i pierwsze samochody należące do Prezydium Policji. Wywiadowców było siedmiu. Pięciu z nich badało teren wokół ciał – kucali i centymetr po centymetrze przeszukiwali mokrą trawę i tłustą ziemię, która przylepiała się im do obcasów. Zbadawszy wybrany kwadrat ziemi, z ciężkim sapaniem przenosili ciężar ciała z nogi na nogę i – wciąż kucając – prowadzili dalej swe poszukiwania. Wszyscy oni byli, mimo porannego chłodu, bez marynarek. Na głowach nosili meloniki, spod których wyciekały im na wąsy strużki potu. Jeden z nich, nie wierząc w dokładność, fotografii, odrysowywał odcisk obuwia, który znalazł w wilgotnej ziemi. Dwaj policjanci, w odróżnieniu od wywiadowców ubrani w marynarki, stali na policyjnej barce przycumowanej do brzegu i przesłuchiwali dwóch nastoletnich chłopców w mundurkach szkoły ludowej, którzy drżeli na równi z zimna, jak i ze zdenerwowania. Jeden z przesłuchujących policjantów machnął ręką do Smolorza i Mocka, wskazując im oznaczony małymi chorągiewkami kwadrat ziemi, na którym leżały przykryte prześcieradłami zwłoki. Mężczyzną wydającym niemy rozkaz był ich szef, kierownik Oddziału Obyczajowego III b, radca kryminalny Josef Ilssheimer, a teren przez niego wskazany był już zbadany.

Mock i Smolorz weszli w oznaczony sektor i uchylili meloników. Ilssheimer ruszył w ich kierunku. Podnosił stopy wysoko i poruszał się bardzo szybko. Mockowi wydawało się, że szef zaraz odda skok wzwyż i opadnie ciężko na prześcieradła. Wbrew tym obawom Ilssheimer zatrzymał się obok ciał. Pochylił się i pociągnął za tkaninę. Mock w pierwszej chwili nie mógł się zorientować w kłębowisku sztywnych i sinych kończyn, które zastygły w pośmiertnym stężeniu. Przed jego oczami rozciągał się osobliwy widok – jakby ktoś ułożył stos pod wielkie ognisko. Tylko zamiast chrustu i suchych konarów były cztery ludzkie korpusy, od których pod różnymi kątami odstawały głowy, nogi i ramiona. Ponadto wszystkie te członki wchodziły między sobą w przeróżne relacje: a to spod jakiejś pachy wystawała stopa, a to nad obojczykiem wyrastało kolano, a między łydkami pojawiało się ramię. W wielu miejscach skóra zmarłych była przebita przez kości, a ostre odłamki wystające ponad powierzchnię ciał ginęły w sinych opuchliznach. Aby powykręcane ludzkie członki osadzić na osi „góra-dół” oraz „prawo-lewo”, Mock zaczął szukać wzrokiem jakiejś głowy. Wkrótce dostrzegł jedną. Dzięki gęstej brodzie zidentyfikował płeć męską. Długie wypomadowane strąki spadały spod marynarskiej czapki na twarz zabitego, a kręcone sztywne włosy krzewiły się na szczęce i pod nosem. To owłosienie było sklejone zaschniętymi brunatno-czerwonymi skrzepami z domieszką wodnistego płynu.

Źródłem zacieków były dwa oczodoły – dwa martwe jeziora wypełnione krwią i strzępami ścian przebitych oczu.

Kiedy Mock miał kaca, dręczyły go rozmaite idiosynkrazje. A to po zjedzeniu podsmażanej cebulki przez cały dzień nie opuszczał go delikatny swąd spalenizny, a to ostra woń bijąca od jakiegoś konia albo – co gorsza – spoconego człowieka wywoływała skojarzenia kanalizacyjne i wstrząsy w trzewiach, a to plwocina wijąca się na kracie jakiegoś okna przyśpieszała reakcje zmaltretowanego żołądka… Skacowany Mock – by jakoś funkcjonować – powinien być pozostawiony samemu sobie w barłogu swego posłania, odizolowany od wszelkich bodźców. Dzisiaj świat go nie ochraniał. Mock spoglądał na zlepione krwią kosmyki wypływające spod marynarskiej czapki, na skręcone strąki brody, na rzadkie włosy torsu i na owłosienie łonowe wystające spod skórzanego mieszka osłaniającego genitalia ofiary. Te wszystkie włosy poczuł w swoim gardle i zaczął głęboko oddychać. Patrzył na jasne wrześniowe niebo i wypuszczał z ust kwaśną woń kaca, cebulowy odór szczypiorku, mdły zapach jajecznicy. Odchylał wciąż głowę do tyłu i szybko oddychał. Czuł, że traci równowagę. Szarpnął się gwałtownie, omal nie przewracając Smolorza, który stał tuż za nim na jednej nodze i wycierał chustką do nosa powalany ziemią trzewik. Smolorz się usunął i Mock usiadł w wilgotnej trawie. Później nie pomógł mu wstać, zajęty nadal brudnym noskiem trzewika. Świat nie był dziś przychylny Mockowi, świat go nie ochraniał.

Ilssheimer kiwnął głową i zapatrzył się na Przystań Wilhelmińską, skąd odpływał mały parostatek. Policjanci śledczy zebrali już ślady. Opuścili rękawy koszul, założyli marynarki i wypuszczali kłęby dymu w powietrze pachnące rosą. Na drugim brzegu zatrzymał się wielki furgon, z którego wysiadło ośmiu noszowych w skórzanych fartuchach. Za nimi wyskoczył żwawo czterdziestokilkuletni mężczyzna w zawiązanym pod szyję lekarskim kitlu i w cylindrze, który ledwie zakrywał mu czaszkę, i zaczął wydawać polecenia zdartym od tytoniu głosem. Noszowi wdarli się w tłum, torując drogę swojemu szefowi, a złożone nosze służyły im za piki rozbijające zwartą ciżbę. Po chwili jaz zaroił się od pracowników Instytutu Lekarsko-Sądowego. Szli ostrożnie, przytrzymując się rękami napiętej liny. Z drugiej, niezabezpieczonej strony jazu tryskała woda i kręciły się stożki ubitej gęstej piany. Policjant, który wraz z Ilssheimerem przesłuchiwał dwu uczniów szkoły ludowej, zamknął notes i ogarnął zgromadzonych władczym wzrokiem. Machnięciem lewej dłoni odprawił przesłuchiwanych na przycumowaną barkę, prawą dłoń podał schodzącemu z jazu mężczyźnie w cylindrze, wołając: