I przedtem chodził śmiesznie – pomyślał Mock, wsuwając nogi w skórzane kapcie – nic się nie zmieniło. Wyszedł z niszy w koszuli nocnej, na którą narzucił pikowany szlafrok. W ręku trzymał butelkę koniaku. Podniósł klapę w rogu pokoju i zszedł do dawnego sklepu rzeźniczego. Spojrzał na mosiężną kratkę odpływową, przykucnął koło niej i nasłuchiwał pisku szczurów. Niczego nie usłyszał. Następnie usiadł na ladzie i przyłożył do ust butelkę. Po kilku łykach obwiązał jej szyjkę sznurkiem i schował do rury ściekowej, którą przykrył kratką. Ojciec nie znajdzie butelki i jej nie wyleje. Potem wszedł po schodach na górę. Zamknął klapę, myśląc o szczurach, które czasami widział na parterze. Usiadł ciężko na łóżku i zgasił świecę. Był pewien, że zaraz opadnie go pijacki sen: mocny, gęsty i wolny od koszmarów. Dobrze, że nic mu nie powiedziałem o moich snach, mało przychylnie pomyślał o mądrych oczach doktora Kaznicza i zasnął. Jego przypuszczenia były słuszne. Nic mu się nie śniło.

2 IX 1919

Heureka! Chyba znalazłem wskazówkę operacyjną, której tak szukałem. Dzisiaj natrafiłem na bardzo ciekawy passus u Augsteinera. Jest to cytat z listu Pliniusza Młodszego. W gimnazjum czytaliśmy jeden list Pliniusza Młodszego – błahy, uroczy i wakacyjny. Było to pod koniec roku szkolnego, po całorocznej lekturze obezwładniająco trudnego i nudnego jak flaki z olejem Liwiusza. Ten list był dla nas wytchnieniem, jeśli jakikolwiek tekst łaciński może być wytchnieniem, a nie tylko – nieludzko doskonałą gimnastyką mózgu. Była to piękna opowieść o chłopcu pływającym na delfinie. Nie wiedziałem, że tenże Pliniusz pisał również o duchach. Przytoczmy najważniejsze fragmenty tego listu w moim topornym przekładzie:

„Był w Atenach dom duży i przestronny, lecz zgubny i okryty złą sławą. W ciszy nocnej rozlegał się, najpierw jakby z oddali, następnie coraz bliżej, szczęk żelaza – a jeślibyś dokładniej się wsłuchał – łoskot kajdan. Wkrótce potem ukazywała się zjawa: chudy starzec ze skołtunioną brodą i najeżonymi włosami, brudny i wycieńczony. Miał łańcuchy na rękach i kajdany na nogach. Idąc, potrząsał nimi.

Przerażeni mieszkańcy bezsennie spędzali straszne i ponure noce. Za bezsennością szła choroba, za wzrastającą wciąż trwogą – śmierć. Także we dnie, chociaż duch odchodził, pamięć o nim dręczyła domowników. Zdawało im się, że widmo ciągle jeszcze snuje się przed ich oczami – strach nękał ich dłużej niż jego przyczyna. Niezamieszkany zatem i skazany na opuszczenie dom oraz wszystko, co w nim było, stało się jakby własnością owego straszydła. Budynek został wystawiony na sprzedaż – jeśli ktoś, nieświadomy tak wielkich nieszczęść, zechciałby go kupić lub wynająć.

Przybył w tym czasie do Aten filozof Atenodor, przeczytał zawiadomienie o kupnie lub wynajęciu. Zaintrygowany niską ceną o wszystko dokładnie się wypytał i poznawszy całą prawdę – niemniej, a może tym bardziej – wynajął tajemniczy dom.

Gdy zaczął zapadać zmierzch, rozkazał posłać sobie w przedniej części domu, zażądał tabliczek do pisania, rylca i światła. Swoją rodzinę zaś umieścił w wewnętrznych pomieszczeniach. Starał się zająć myśli, oczy i rękę wyłącznie pisaniem, po to, aby żadne widma, o których słyszał, oraz niepotrzebne lęki nie powstały w bezczynnym umyśle. Na początku wszędzie panowała cisza, lecz niedługo dał się słyszeć szczęk łańcuchów i łoskot poruszanych kajdan. Filozof nie podniósł wzroku, nie odłożył rylca i pozostawał głuchy na hałasy. One zaś nasiliły się i słychać je było już na progu, już wewnątrz pokoju…

Spojrzał, zobaczył i rozpoznał widziadło, o którym mu opowiadano. Upiór stał i kiwał palcem tak, jakby chciał przywołać do siebie Atenodora. Ten jednak sięgnął znów po rylec i woskowe tabliczki. Tymczasem duch dalej brzęczał kajdanami już prawie nad głową piszącego filozofa. Atenodor znów spojrzał na niego – ów dawał takie same znaki jak wcześniej. Wstał zatem, uniósł świecę i podążył za widmem. Szło ono wolnym krokiem, wlokąc za sobą ciężkie łańcuchy. Skręciwszy na podwórze domu, nagle rozpłynęło się w powietrzu. – Atenodor został sam. Narwał trochę liści i trawy – oznaczył nimi miejsce, w którym znikła zjawa.

Następnego dnia poszedł do urzędu i zażądał, by rozkopano podwórze dokładnie w tym miejscu. Znaleziono oplecione łańcuchami kości – nagie i ogryzione. Tylko one zostały; ciało z biegiem czasu zgniło w ziemi. Szczątki zebrano i oficjalnie pogrzebano. Od tego wydarzenia duchy przestały – na szczęście – nękać ten dom”.

Jaki wniosek płynie z lektury tekstu Pliniuszowego? Element duchowy w człowieku może zostać wyabstrahowany i potem percypowany poprzez nakaz powrotu, który musi zostać odpowiednio zaprogramowany. Może to jest sposób na przestrzenne uaktywnianie wiązek energii duchowej? Zobaczymy. Dokonałem eksperymentu, czas zweryfikuje jego wyniki. Jak to zrobiłem? Odizolowałem tego człowieka i zmusiłem go do pisemnego przyznania się do cudzołóstwa. Jest to dla niego straszne wyznanie, ponieważ jest on do szczętu przesiąknięty mieszczańską moralnością. Przyprowadziłem tego człowieka w wiadome miejsce późną nocą. Był zakneblowany i związany. Uwolniłem jego prawą dłoń. Przywiązałem go do krzesła. Wtedy jeszcze raz mu kazałem zdementować to, co wcześniej napisał, i obiecałem, że jak będzie mi posłuszny, to dam ten drugi list jego żonie. Gorączkowo coś nabazgrał. Zabrałem mu drugi, dementujący list i wsunąłem do kratki odpływowej. Widziałem jego wściekłość i ból. „Ja tu wrócę”, mówiły jego oczy. Wtedy wyniosłem tego człowieka do powozu i pojechaliśmy. Potem go zabiłem i zostawiłem tam, gdzie niechybnie zostanie znaleziony. Jego duch wróci i skieruje uwagę mieszkańców ku kratce odpływowej.

Wrocław, środa 3 września 1919 roku, godzina druga po południu

Lekarz chorób płciowych, doktor Cornelius Rühtgard, przyjmował pacjentów w środy w swoim pięciopokojowym mieszkaniu na Landsbergstrasse 8 przy Parku Południowym. Mieszkanie to zajmowało całe pierwsze piętro wolnostojącej kamienicy, jego okna wychodziły zatem na cztery strony świata. Za oknami jednej z dwu łazienek rozciągał się widok na park. Właśnie podziwiała go młoda kobieta, która po gruntownym badaniu wciągała na siebie dessous o bardzo długich nogawkach. Doktor Rühtgard siedział w gabinecie i zapisywał owej kobiecie salwarsal. Uśmiechał się pod nosem, wspominając jej żarliwe zapewnienia, że w ciągu ostatniego roku, czyli od momentu śmierci jej męża na wojnie, nie odbyła z nikim aktu płciowego. Stan jej zdrowia wskazywał wyraźnie na coś zupełnie innego, a termin ostatniego i fatalnego w skutkach oddania się wspomnianej czynności doktor Rühtgard mógł ustalić z dokładnością co do kilku dni. Udając, że wierzy w jej przysięgi, lekarz odprowadził ją do drzwi. Potem wrócił do gabinetu i wyjrzał na ulicę. Jego pacjentka podeszła do eleganckiego daimlera, parkującego pod latarnią. Nie wsiadła do samochodu, lecz wyraźnie podenerwowana tłumaczyła coś osobie siedzącej wewnątrz auta. Rühtgard wiedział, co będzie dalej, już prawie słyszał ryk wściekłości zarażonego i pisk opon ruszającego gwałtownie automobilu.

Usłyszałby ten dźwięk z całą pewnością, gdyby nie hałasy i fortepianowa kakofonia dochodzące z salonu, sąsiadującego z gabinetem. Otworzył gwałtownie drzwi do salonu i jego oczom ukazał się osobliwy widok. Przy fortepianie siedzieli jacyś dwaj młodzieńcy i walili na cztery ręce w delikatne klawisze, na których jego zmarła kilka lat temu żona malowała krystaliczne pejzaże „Wariacji Goldbergowskich” i wykonywała precyzyjne cięcia ze zbioru „Das wohltemperierte Klauier”. Przy fortepianie skakała objęta wpół przez jakiegoś draba córka doktora Rühtgarda, dziewiętnastoletnia Christel. I ona, i jej partner stroili głupie miny, z których wynikało, że barbarzyńskie akordy sprawiają im niewysłowioną przyjemność.

Rühtgard pociągnął nosem i poczuł woń potu, której nienawidził na równi z wszami dręczącymi go jeszcze przed rokiem na froncie wschodnim i z krętkami bladymi, które siały spustoszenie w ciałach jego pacjentów. Woń potu była mocno wyczuwalna i jej źródło szybko zlokalizował – ciemne plamy pod pachami jednego z grajków. Ci szybko zauważyli doktora i wstali, kłaniając się uprzejmie. Tancerz przerwał swe podrygi, skinął głową i strzelił z obcasów. Christel stała jeszcze uśmiechnięta i zaróżowiona od ruchu, który jedynie ślepiec mógłby nazwać tańcem. Doktor Rühtgard nie był ani ślepy, ani pozbawiony zmysłu powonienia. Toteż jego reakcja była gwałtowna.