– Nawet mi tego nie czytajcie. – Mühlhaus z wściekłością wsysał powietrze do gasnącej fajki. – Wiem, co tam jest.

– Na kartce z koperty są takie same słowa jak na kartce przy zwłokach Ollenborga – mruknął Mock. – Oprócz tego krótki dopisek „miejsce znalezienia zwłok – śluza szczytnicka”. On sam nam mówi, gdzie zostawia trupy.

Wrocław, wtorek 2 września 1919 roku, godzina za dziesięć dziewiąta rano

Do sali odpraw komisji morderstw Prezydium Policji wpadały promienie upalnego wrześniowego słońca. Z ruchliwej Schuhbrücke wznosił się ku bezchmurnemu niebu stukot końskich kopyt, zgrzyt tramwajów i prychanie automobili. Wąskimi chodnikami sunęli gimnazjaliści. Każdy z nich niósł teczkę pod pachą albo oplatający zeszyty pasek przerzucony przez ramię. Pędzili ku gmachowi gimnazjum św. Macieja, by zdążyć na drugą godzinę lekcyjną. Niektórzy ich koledzy marudzili, stali pod pomnikiem św. Jana Nepomucena i rzucali kamieniami w pękające łupiny kasztanów. Jakiś zirytowany woźnica pokrzykiwał na interesantów Wyższego Sądu Krajowego, którzy tłumnie wtargnęli na ulicę. Do gimnazjalistów zbliżył się starszy mężczyzna w meloniku i zbeształ ich surowo. Pewnie rektor, pomyślał Mühlhaus. Zamknął okno i z żalem wrócił ze świata wspomnień szkolnych. Spojrzał na ponure, zmęczone i poirytowane oblicza swoich podwładnych. Poczuł przypływ zniechęcenia. Nie chciało mu się mówić do tych tępych skacowanych ryjów. Nie wiedział, jak zacząć.

– Panie komisarzu – Mock wybawił go z kłopotu zagajenia. – Może pan tych wszystkich ludzi zwolnić ze „sprawy czterech marynarzy”. Oni nie są potrzebni do jej prowadzenia…

– To ja decyduję, Mock – powiedział wolno Mühlhaus – kto będzie ze mną pracował przy tej sprawie.

– Tak jest, panie komisarzu.

– A tak dla ciekawości – komisarz znów podszedł do okna, lecz już go nie otworzył – dlaczego sądzi pan, że „wszyscy są niepotrzebni”? I co to znaczy „wszyscy”? Wszyscy oprócz pana? To miał pan. na myśli, co, Mock?

– Tak, to miałem na myśli.

– Proszę to wyjaśnić!

– Morderca, jak już ustaliliśmy, chce, bym wyznał jakiś błąd. Zabija w tym celu czterech chłopaków z workami na jajcach. Ma to być zabójstwo spektakularne. Takie, żeby o nim mówiono w całym mieście i żebym już nigdy nie mógł spokojnie zasnąć. Żeby na zawsze do mojego mózgu wdarł się obraz czterech zabitych chłopaków z wydłubanymi oczami.

– To już wiemy, Mock – odezwał się znudzony Reinert.

– Zamknij się, przyjacielu. To nie twoje nazwisko ten bydlak wypisuje w swoich liścikach.

– Nie przeszkadzajcie asystentowi kryminalnemu Mockowi, Reinert – warknął Mühlhaus. – Niech mówi dalej.

– Smolorz zauważył słusznie – Mock wpatrywał się uważnie w twarz Reinerta, przez którą przechodziły fale złości – że morderca będzie dalej zabijał, jeśli nie wyznam swojego błędu. I był, niestety, dobrym prorokiem. Panowie, ofiary nie mają ze sobą nic wspólnego…

– Owszem mają – Kleinfeld zabrał głos po raz pierwszy. – Są jakoś związane z wodą. Pierwsi czterej są marynarzami lub pseudo-marynarzami. Byli to, jak zaproponował pan Mock, wyuzdani bywalcy domów publicznych. Jest jakiś powód, dla którego oddają się rozpuście w marynarskich czapkach na głowie i w skórzanych woreczkach na jajach. Następna ofiara to stary marynarz, tajny współpracownik policji. Sami marynarze, jedni nieprawdziwi, inni prawdziwi.

– Nie wiem, jak pan chciał uzasadnić, Mock – Mühlhaus nie odniósł się do wypowiedzi Kleinfelda – swoją osobliwą propozycję, aby wszyscy, oprócz pana, odeszli z ekipy śledczej. Nie interesuje mnie zresztą pana uzasadnienie. Ja nikogo nie zwolnię i nie odeślę do innych spraw. Panowie, jest nas teraz ośmiu. – Spojrzał na swoich ludzi i głośno ich policzył. – Holst, Pragst, Rohs, Reinert, Kleinfeld, Smolorz i Mock. Ośmiu, i tak pozostanie. A teraz do rzeczy… – podszedł do tablicy obrotowej i pod słowami napisanymi wczoraj przez Mocka: „niewierny Tomasz = Mock, Chrystus = morderca, zamordowani marynarze = znak dla Mocka”, dopisał: „W którym burdelu morderca spotkał czterech marynarzy?” – Tym się zajmie pan Smolorz. Jako członek komisji obyczajowej zna wszystkie domy publiczne w tym mieście. Pomocą będą panu służyć moi wypróbowani ludzie: Holst, Pragst i Rohs. – Komisarz napisał poniżej: „Ostatnie chwile Ollenborga”. – A tym zajmą się panowie Kleinfeld i Reinert. W piątek widzę wszystkich panów w tym pokoju o godzinie dziewiątej rano. To tyle na dzisiaj.

– A ja? – zapytał Mock. – Czym mam się zająć?

– Chodźmy, Mock – powiedział Mühlhaus. – Kogoś panu przedstawię.

Wrocław, wtorek 2 września 1919 roku, godzina dziewiąta wieczorem

Doktor Kaznicz był asystentem profesora Hoenigswalda. Specjalizował się w psychologii eksperymentalnej i mienił się uczniem Freuda i Wernickego. Prowadził na Uniwersytecie Wrocławskim wykłady i ćwiczenia z psychoanalizy. Te ostatnie miały charakter eksperymentów na studentach. Z doświadczeń tych wyciągał uniwersalne wnioski, co niektórych złośliwców ze świata naukowego skłoniło do stwierdzeń, że „psychologia uprawiana przez doktora Kaznicza jest nauką o studentach”. Jego wnikliwe pytania, często dotyczące zachowań intymnych, najpierw mocno zirytowały Mocka. Później – rozumiejąc, że nie może dopuścić do dalszych ofiar – nie bronił się i wyznał, co wiedział o ludziach, których kiedykolwiek spotkał w życiu i z którymi wszedł w jakikolwiek kontakt, o ile taki kontakt mógł u tych ludzi wywołać chęć odwetu. Nie wspomniał nawet słowem o Wircie, Zupitzy i o pielęgniarce z królewieckiego szpitala Miłosierdzia Bożego. Asystent Kaznicza wszystko dokładnie zapisywał w grubym kajecie i błagał swojego mistrza wzrokiem o choć jedno akceptujące skinięcie głową. Mistrz nie szafował jednak żadnymi gestami wobec swojego współpracownika, a głową kiwał jedynie wtedy, kiedy Mock prezentował co śmielsze wyznania z dzieciństwa i młodości. Uśmiechał się wtedy zachęcająco i wypowiadał jedno i to samo słowo: „rozumiem”.

Mock słyszał to słowo wyraźnie, nawet kiedy leżał w swojej niszy sypialnej i całował butelkę koniaku. Obejmował ją i obdarzał czułością, jakiej od niego nie zaznała dotąd żadna kobieta, poza tymi z jego myśli i rojeń, poza pielęgniarką ż Królewca, która nie wiadomo, czy w ogóle istniała. Za kotarą ojciec układał się do snu na trzeszczącym łóżku, a w niszy syn pieścił kochankę-gorzałkę. „Rozumiem”, usłyszał Mock i przypomniał sobie co ciekawsze fragmenty psychologicznego wywiadu, jaki odbywał z nim, przez osiem godzin, doktor Kaznicz. Zapamiętał mądre spojrzenie psychologa i jego lekki uśmiech w gąszczu czarnej brody, kiedy Mock opowiadał o dręczeniu przez niego na dziedzińcu wałbrzyskiej podstawówki tłustego Ericha Huhmanna. Dwunastoletni Mock wraz z innymi dziećmi wbija palce w brzuch i piersi Huhmanna. Ten kuli się, szarpie, wygina, pod skórą jego policzków rozszerzają się ceglaste plamy, krew wypływająca z nosa barwi przypinany uczniowski kołnierz, porządnie wyprasowany przez matkę. Erich Huhmann pada na kolana wśród krzaków okalających dziedziniec, Erich Huhmann błaga o litość, Erich Huhmann błaga niebiosa o ognisty miecz zemsty, Erich Huhmann wbija szpile w ciała zamordowanych marynarzy.

Mock uznał za absurdalną myśl, że tłusty Huhmann, mszcząc się na nim za dawne poniżenia, mógłby gdzieś przenosić ciała zabitych i łamać im kości. Ludzie się zmieniają – pomyślał – mężnieją, stają się silni, podsycają dawną nienawiść. Nie zwracając uwagi na zrzędzenie ojca, któremu nie dawało zasnąć trzeszczenie synowskiego łóżka, sięgnął do wiszącej na krześle marynarki i wyjął z niej notes. Pociągnął potężny łyk alkoholu i zapisał nazwisko Huhmanna.

„Rozumiem”, Mock usłyszał ponownie głos doktora Kaznicza i przypomniał sobie jeszcze jedno dzisiejsze zwierzenie. Gimnazjalista Eberhard Mock myje kolbę i probówkę, a potem zasiada do kamiennego stołu w gabinecie chemicznym. Dostał najwyższą notę za udowodnienie, że sole niektórych metali ciężkich w reakcji strąceniowej nie rozpuszczają się w wodzie. Zawistne spojrzenia. Ciało nie znajduje oparcia, ręce wachlują na boki, buty suną do przodu po posadzce, dłoń chwyta się deski, na której stoją odczynniki, pęka szkło, rozlewa się śmierdząca ciecz, głowa uderza o kant krzesła, odsuniętego dla żartu przez Karla Gienckego. Potem Mock widzi siebie walącego na oślep deską: jej czubek jak szpic zagłębia się w głowę Gienckego, struga krwi na szyi złośliwego ucznia. Giencke traci przytomność, Giencke w szpitalu, Giencke na wózku inwalidzkim, Giencke już chodzi, „jak ten Giencke śmiesznie chodzi!”