– Jest tak wcześnie, a ojciec już nie śpi. – Wydmuchnął dym prosto w słońce.

– Starzy ludzie wcześnie wstają. Nie włóczą się po nocy i śpią we własnych łóżkach.

– Wczoraj piłem mało. Przez najbliższe tygodnie prowadzę bardzo trudną sprawę. Zostałem oddelegowany do komisji morderstw. Już nie spisuję dziwek. Powinien ojciec być z tego zadowolony.

– Chlejesz i zadajesz się z dziwkami. – Nieświeży poranny oddech starego owionął go jak chmura. – Ożeniłbyś się. Mężczyzna powinien mieć syna, który podawałby mu kufel piwa po pracy.

Mock położył rękę na twardych ramionach ojca i oparł głowę o mur. Wyobraził sobie sielankową scenę: oto jego przyszły syn, Herbert Mock, podaje mu kufel piwa i odwraca się z uśmiechem do matki, która stoi obok pieca kuchennego. Kobieta kiwa z aprobatą głową, chwali Herberta: „dobry synek, dał tatusiowi piwka”, i miesza w dużym garnku stojącym na fajerkach. Jest wysoka i postawna, obfite piersi napinają czysty fartuch, spódnica dotyka jasnych wyszorowanych desek podłogi. Mock głaszcze po włosach małego Herberta, podchodzi ku żonie i obejmuje ją wpół. Rude włosy okalają jej delikatną twarz, fartuszek jest fartuchem pielęgniarki, z garnka, w którym gotują się strzykawki, dochodzi smakowity zapach. Mock unosi pokrywkę i widzi wywar z kości. „Kości na klej do butów” – słyszy głos ojca. Na powierzchnię wywaru wypływają duże kulki – ludzkie oczy.

Poczuł pieczenie na wardze, potrząsnął głową i wypluł niedopałek. Spod melonika spłynęła strużka potu. Rozejrzał się. Wciąż siedział na ławce pod murem. Willibald ginął już w bramie przelotowej. Mock wstał, podniósł – ku zadowoleniu dozorczyni – niedopałek i ruszył za ojcem. Ten chciał dojść do domu, ale się zmęczył. Usiadł na ławce, pod byłym sklepem rzeźniczym swojego zmarłego brata Eduarda. Ciężko oddychał. Rot przywarował koło niego i wywiesił różowy język. Mock podbiegł do ojca, dotknął jego ręki i powiedział:

– Wyprowadźmy się stąd. Tutaj mnie dręczą koszmary. Od początku, kiedy odziedziczyliśmy to mieszkanie po śmierci stryja Eduarda, dręczą mnie majaki senne, od pierwszej nocy w tym parszywym sklepie rzeźniczym… Dlatego piję, rozumie ojciec? Kiedy jestem pijany w pestkę, nic mi się nie śni…

– Każdy pijak ma jakieś wytłumaczenie…

– To nie jest przewrotne tłumaczenie. Dziś spałem poza domem i nie miałem złych snów, w ogóle żadnych. A teraz, tylko tu przyszedłem, zdrzemnąłem się na chwilę i znów przyśniło mi się coś złego…

– Rumianek i ciepłe mleko. To pomaga – mruczał ojciec. Zaczął spokojnie oddychać i powrócił do swej ulubionej, poza grą w szachy, czynności: do przyjacielskiego drażnienia Rota.

– Kupię psa – powiedział cicho Mock. – Przeprowadzimy się do centrum i ojciec będzie mógł spacerować z psem po parku.

– Jeszcze czego! – Stary chwycił psa za przednie łapy i z przyjemnością słuchał jego warkotu. – Miałby rozwolnienie jak Rot. Na pewno by nabrudził w domu… A zresztą przestań wygadywać głupoty. Idź do pracy. Bądź punktualny. Ciągle ktoś musi po ciebie przychodzić, ktoś ma ci przypominać, że czas do pracy… Zobacz no, znów przyjechali.

Mock obejrzał się i zobaczył Smolorza wysiadającego z dorożki. Nie spodziewał się po nim żadnych dobrych wieści. Intuicja go nie zawiodła.

Wrocław, wtorek 2 września 1919 roku, godzina ósma rano

Do prosektorium przy Auenstrasse nie dochodził hałas uliczny, nie docierały promienie silnego wrześniowego słońca, nie snuł się dym i zapach ognisk palonych na pobliskich brzegach Odry, koło mostu Przepustkowego. W królestwie doktora Lasariusa panowała cisza przerywana jedynie zgrzytem wózków wiozących ciała i zalegała woń podobna do woni wygotowanej marchwi. Nikt tutaj jarzyn nie gotował. Z kulinariami mogło się kojarzyć jedynie ostrzenie noży.

Tak było i teraz. Asystent doktora Lasariusa naostrzył nóż, zbliżył się do leżącego na kamiennym stole nieboszczyka i dokonał cięcia – od obojczyka aż po owłosienie łonowe. Skóra rozeszła się na boki, ukazując warstwę pomarańczowego tłuszczu. Mühlhaus pociągnął gwałtownie nosem, Smolorz wybiegł z prosektorium szybkim krokiem i stojąc przed budynkiem, otworzył szeroko usta, by wciągnąć jak najwięcej powietrza. Mock stał na podeście, na którym zwykle gromadzili się studenci medycyny, wpatrywał się w otwarte ciało i chłonął informacje podawane przez patologa swojemu asystentowi.

– Mężczyzna, wiek około sześćdziesięciu pięciu lat – usłyszał Mock i zobaczył, jak asystent wpisuje tę informację pod nazwiskiem „Hermann Ollenborg”. – Wzrost sto sześćdziesiąt centymetrów, waga siedemdziesiąt kilogramów. Woda w płucach. – Lasarius z cichym chrzęstem ostrza odciął rozdęte i twarde płaty płuc i małymi nożyczkami dokonywał cięć. – O, widzi pan – ukazał Mockowi suchy miąższ i wodę wypływającą z oskrzeli – to typowe dla śmierci w wyniku utonięcia.

Asystent Lasariusa podniósł nieco czaszkę zmarłego, zanurzył czubek noża za jego uchem i dokonał kolejnego cięcia. Chwycił następnie naciętą skórę na potylicy i białawą błonę i naciągnął obie warstwy na oczy, których nie było. Zostały bowiem wykłute.

– Niech pan pisze – zwrócił się do niego Lasarius. Krew powoli wypełniała jamę w ciele. – Krwotok wewnętrzny do prawej jamy opłucnowej. Na płucach cięcia zadane ostrym narzędziem…

Nogi i ręce trupa zaczęły podrygiwać. Asystent Lasariusa piłował czaszkę, wprawiając w ruch leżące ciało. Mock przełknął ślinę i wyszedł na zewnątrz. Mühlhaus i Smolorz stali z odkrytymi głowami w porannym wrześniowym słońcu i patrzyli przed siebie na ceglaste budynki wydziału medycznego uniwersytetu i na liście żółknące na starym platanie. Mock zdjął melonik, poluzował dopinany kołnierzyk i podszedł do nich.

– Wędkarz znalazł ciało pod śluzą szczytnicką – powiedział Mühlhaus i wyciągnął fajkę z kieszeni surduta, którego anachronizm był obiektem drwin całego Prezydium Policji.

– Znaleziono przy nim jakąś kartkę o mnie albo do mnie? – zapytał Mock.

–  „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”.

– Mühlhaus trzymał w wyciągniętej dłoni szczypczyki, a w nich tkwiła kartka, zwykła, z zeszytu w kratkę. Wcisnął na nos binokle, przybliżył ją do oczu i czytał dalej:

–  „Mock, przyznaj się do błędu, przyznaj, że uwierzyłeś. Jeśli nie chcesz zobaczyć więcej wyłupanych oczu, przyznaj się do błędu”. – Podał kartkę Mockowi. – Czy znał pan tego człowieka, Mock?

– Tak, to informator policyjny, niejaki Ollenborg. – Mock wsunął na dłoń rękawiczkę i przyglądał się uważnie kawałkowi papieru. Pismo było krzywe i powyginane, jakby je odrysowywał analfabeta. – Znał dobrze środowisko i stosunki panujące w porcie. Wczoraj go przesłuchiwałem w „sprawie czterech marynarzy”.

– Pismo inne – wtrącił Smolorz. – Inne niż wczoraj.

– Macie rację. – Mock spojrzał z uznaniem na Smolorza.

– Kartka przy „czterech marynarzach” zapisana była równym kaligraficznym pismem przez kogoś, kto chodził do szkoły. Ta przy Ollenborgu jest zapisana nierówno, niechlujnie i…

– To może znaczyć, że tekst pisały same ofiary. Któryś z „marynarzy” chodził do gimnazjum… Wyjaśnijcie mi coś, Mock. – Mühlhaus napełniał wszystkie kanały oddechowe tytoniem, aby zabić woń prosektorium. – Skąd się wzięliście tutaj? Mnie powiadomił dyżurny Pragst. Zakazałem mu mówić o tym zgłoszeniu komukolwiek. O morderstwie wiedzieli tylko wędkarz, Pragst i ja. To jest bardzo dziwne – zamyślił się na kilka sekund. – Wczoraj ciała znaleziono kilka godzin po zabójstwie. Dzisiaj tak samo. Może ci chłopcy wczoraj i wędkarz dzisiaj zostali jakoś pokierowani przez mordercę… Trzeba by ich dokładnie przesłuchać…

– Smolorz, pokażcie no panu komisarzowi – Mock odsunął się, by przepuścić skrzypiący wózek z ciałem popychany przez potężnego sanitariusza – to, co dzisiaj do mnie przyszło…

– List w skrzynce Prezydium Policji – wydukał Smolorz. – W nocy ktoś wrzucił. Do asystenta kryminalnego Mocka. W kopercie to. – Podsunął Mühlhausowi pod nos kartkę wyrwaną z zeszytu do matematyki.