— Ja… ja nie to chciałem powiedzieć… Nie o imieniu… — wykrztusił Godston.
— Tylko? — rzucił prezydent marszcząc brwi.
— Ten policjant naprawdę zwariował. To przecież nie zależało od niego.
— Wobec tego Roth odpowie za niedbałą kontrolę stanu zdrowia twoich ludzi. Tego mi tylko brakowało, żeby policjanci dostawali obłędu!
— On był, a właściwie jest, normalny, ale…
— Mów jaśniej! Co ten policjant robił takiego, że poczytujesz go za wariata?
— Okropnie się przestraszył. Ale nie pistoletu. I nie ludzi!
— Tylko kogo? Diabła? Godston nie zaprzeczał.
— No co? Czerwonego Diabła zobaczył? — ironizował Summerson. Dyrektor policji speszył się.
— Bo ja wiem…
— No?
— Właściwie nie czerwonego, tylko… fioletowego.
Summerson drgnął i uniósł się raptownie na fotelu. Godston mimo woli uchylił głowę, jak gdyby chciał uniknąć ciosu, choć prezydent się nie zamierzył. Dyrektor policji dotknął w tej chwili językiem sztucznej szczęki — wspomnienia po wybiciu mu zębów przez Summersona parę lat temu, kiedy nie dość sprawnie wypełnił jego polecenie, a miał pecha natrafić na zły humor wuja.
Prezydent nasrożył się i przez zaciśnięte usta plunął tylko jednym słowem:
— Błaźnie!
Godston cofnął się.
— No! — wrzasnął groźnie Summerson.
— Pozwól mi powiedzieć…
— No!
— Policjant… powiedział… że… że zobaczył diabła. Na zewnątrz, w przestrzeni kosmicznej. A nazwałem go fioletowym, bo miał fioletowy ogon.
— Miał? Tylko wariatowi się tak wydawało!
— No tak…
Prezydent trochę się opanował.
— Co ci jeszcze nabredził?
— Powiedział, że jest małego wzrostu jak karzeł. Ma ogromną głowę, pięć łap, a fioletowy ogon, raz mniejszy, raz większy, ciągnie się za nim.
Summerson zamyślił się.
— Każ tego policjanta przyprowadzić do mnie — rzekł nieco spokojniej. — Tyle mam kłopotów, niech się zabawię…
— Kiedy?
— Zaraz. Możesz uciekać.
Nagle stało się coś nieoczekiwanego.
Światło przygasło na ułamek sekundy. Po tym drugi i trzeci raz.
Dreszcz przeszedł po obecnych.
— Miotacz działa… — wyszeptał Kuhn. Pomyślał z lękiem, co by było, gdyby Bradley nie zdążył ukończyć montażu i włączyć miotacza. Wciągnął powietrze, żeby zaprotestować choćby teraz. Prezydent to zauważył.
— Miotacz działa! — powiedział z naciskiem, choć w głosie jego ktoś bardziej spostrzegawczy mógłby wyczuć jakby nutę zdziwienia.
Sieć
Tom Mallet jeszcze silniej przywarł do ściany. Serce biło mu gwałtownie, krople potu wystąpiły na czole.
Osobnik w granatowej bluzie otworzył szerzej drzwi i zajrzał do pomieszczenia, w którym ukrył się chłopiec.
Snop białego światła przeciął ciemność i jasny krążek począł się ślizgać po zastawionej beczkami podłodze i ścianach magazynu.
Tom wstrzymał oddech. Krążek światła przebiegł tuż nad jego głową i zgasł. Człowiek w granatowej bluzie cofnął się i z trzaskiem zasunął drzwi.
Zapanowała ciemność. Tom odetchnął z ulgą: widocznie agent nie zauważył go. Poczekał chwilę, a następnie ostrożnie, aby żadnym dźwiękiem nie zdradzić swojej obecności, począł po omacku przesuwać się ku wyjściu. Przyłożył ucho do zimnej powierzchni metalu.
Za drzwiami zdawała się panować zupełna cisza. Chłopiec ujął metalowy uchwyt i próbował ostrożnie odsunąć drzwi.
Stawiały opór. Pociągnął mocniej. Rozległ się przytłumiony zgrzyt i jasna linia szczeliny przecięła ciemność. Tom zadrżał. Żaden jednak obcy dźwięk nie dotarł do uszu chłopca.
A jeśli on gdzieś tu zaczajony czeka, aż wyjdę? — poczuł, że robi mu się gorąco. Wiedział jednak, że nic na to nie poradzi. Usiłował uświadomić sobie rozmieszczenie najbliższych korytarzy i drzwi, skąd mógł spodziewać się pogoni. Nie było to jednak łatwe, gdyż znajdował się tu po raz pierwszy. Choć Tom w czasie licznych zabaw i wypraw poznał Celestię niemal jak własną kieszeń, jednak korytarze i pomieszczenia, w których się obecnie znajdował, były zwykle zamknięte, gdyż mieściła się tu znaczna część magazynów Sial Celestian Corporation. Chłopiec wiedział tylko tyle, że musi po wyjściu z ukrycia skierować się na prawo, gdzie za zakrętem rozpoczynał się znany mu już korytarz.
Przysunął stopę do szpary i ostrożnie, końcem buta, rozszerzył otwór. Drzwi ustępowały teraz już bez zgrzytu. Przez szparę widać było wyraźnie znaczną część przeciwległej ściany korytarza.
Wyjrzał na zewnątrz. Nie było nikogo. Na palcach wyszedł na korytarz i nasłuchując począł zbliżać się do zakrętu. Tu również mogło czaić się niebezpieczeństwo.
Stwierdził z ulgą, że nikogo nie ma. Po chwili dotarł do dużych, rozsuwanych obustronnie drzwi, nad którymi wisiała tablica z napisem: Brama nr l 8. Ściskając mocno w dłoni pęk kluczy, aby nie dźwięczały, odszukał właściwy i wsunął w otwór zamka.
Rozległ się cichy trzask i drzwi rozsunęły się. Błyskawicznie wskoczył do środka i zatrzasnął je za sobą.
Teraz dopiero poczuł się bezpieczny. Sięgnął do kieszeni i końcami palców namacał papier. List znajdował się na swoim miejscu. Ale cóż z tego, skoro nie zdołał go doręczyć, a w obecnej sytuacji trudno było ryzykować nową próbę dotarcia do mieszkania Horsedealera.
Nie ulegało wątpliwości, że korytarze wokół centralnej windy znajdują się pod obserwacją policji i spotkanie agenta nie było przypadkowe. Fakt, że śledził on Toma, zdawał się wskazywać, iż podejrzewa go o kontakt z ukrywającymi się zbiegami.
Co by było, gdyby go zauważył w tym magazynie? Gdyby policja znalazła list Bera i te klucze?
Nie wiedział, co napisał konstruktor do starego filozofa, lecz orientował się, że musiały to być sprawy wielkiej wagi.
Właściwie powinien był wrócić do kryjówki i powiadomić konstruktora o sytuacji. Jednak duma z powierzonej mu misji sprawiała, że nie mógł się zdecydować na powrót bez spełnienia otrzymanego polecenia.
Choć Tom nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród gromady urwisów, grasujących niemal po wszystkich poziomach Celestii, jednak częste rozmowy z ojcem sprawiały, że nieco inaczej patrzył na świat niż jego rówieśnicy. Dla innych chłopców ideałem byli tacy bohaterowie powieści rysunkowych Greena, jak „wielki mściciel” niszczący za pomocą fantastycznych narzędzi zagłady tysiące żółtych, czarnych i czerwonych diabłów, na jakiejś dziwacznej sztucznej planecie, czy „mały Jim”, który zaprzyjaźnił się z krwiożerczym upiorem straszącym na 93 poziomie.
Dla Toma, choć często i chętnie brał udział w zabawach opartych na tych tematach, wzór stanowiły raczej postacie z opowieści ojca. Może decydował tu autorytet, jaki wyrobił sobie John Mallet u syna, może złożył się na to fakt, że Tom, chłopiec nieco wątlejszej budowy, nigdy nie odgrywał w zabawach z rówieśnikami jakiejś znaczniejszej roli, która z reguły przypadała silniejszym chłopcom, przodującym w gromadzie. W każdym razie pomocnicze funkcje, pełnione w wielkich chłopięcych snach na jawie, pasowały świetnie do ideałów, jakimi byli w opowieściach ojca skromny uczeń szewca James czy mechanik Dean, którzy dzięki swej odwadze i pomysłowości oraz pomocy licznych przyjaciół ratowali życie ludziom lub nawet całą Celestię od zagłady.
Marzenia jego koncentrowały się też głównie wokół jakiejś wielkiej przygody, przygody nie wymyślonej przez chłopców, lecz prawdziwej, takiej, jakiej żaden z jego kolegów nie przeżył. Aby on, Tom, mógł później opowiadać o tym wszystkim — rudemu Jackowi, i dużemu Bobowi, co zawsze grał rolę „wielkiego mściciela” lub wodza diabłów, czy wreszcie wiecznie roześmianej
Mary, która razem z chłopcami brała udział we wszystkich ich zabawach. Wyobrażał sobie, jak będą z podziwem patrzeć na niego, jak od tej chwili Jack i Bob będą dawali mu rolę może nawet „wielkiego mściciela”. A on wtedy odpowie, że cóż to znaczy dla niego, gdy on naprawdę…
I oto stało się to, o czym od dawna marzył Tom Mallet. Splot wydarzeń niepokojących i groźnych wepchnął go w wir właśnie takiej wielkiej przygody, przygody, o której nie wątpił, że wywoła podziw i zazdrość kolegów.