— Muszę już wracać, żeby nie wzbudzić podejrzenia prezydenta — pierwszy raz w życiu tak oficjalnie nazwała ojca. — Na miłość boską, róbcie coś. Aha, dam panu pieniądze. Przydadzą się pewnie w tej sprawie.
Sięgnęła do torebki. W tej chwili John ostrożnie położył spracowaną rękę na jej białej, wypielęgnowanej dłoni.
— Nie potrzeba — przemówił serdecznie. — Przekupstwem pokpilibyśmy sprawę. Będziemy działali w inny sposób.
— A może trzeba wynająć ludzi, którzy by go odbili? — sięgnęła do arsenału sensacyjnych opowieści obrazkowych drukowanych przez Greena.
— Umówmy się tak — zaproponował Mallet. — Zostawi pani pierścionek. Gdyby pomoc była konieczna, człowiek, który go pani odniesie twierdząc, że go znalazł w windzie, będzie zasługiwał na całkowite zaufanie.
Z długiego szeregu probówek i butelek zalegających laboratorium ręka doktora Bradleya wybrała mały, czarny flakon, może bardziej niepozorny od innych. Zdawało się lekarzowi, że jakaś wewnętrzna siła odpycha go od tego flakonu. Raz po raz wracało wspomnienie dnia, który otworzył pierwszą znaczącą kartę w jego życiu, a zamknął czyjąś ostatnią. Sięgnął wtedy po sławę pełną garścią. Za cenę zbrodni. Jeszcze niedawno zdawało mu się, że zatarł ją czas, że pogrzebana została na zawsze. I oto teraz odżyła… Odżyła nie tylko w pamięci, bo tam wracała nieustannie mącąc spokój lekarza — odżyła grozą powtórzenia się jeszcze raz tego strasznego dnia, w którym zakończył życie Rosenthal.
Teraz wszystko w jego naturze, co opierało się zadanemu gwałtowi, stanęło oko w oko z obojętnością robota, poddańczo uległego woli pana i właściciela. Dłonie mu drżały, zimna powierzchnia szkła zdawała się parzyć palce. Opuścił rękę i ostrożnie postawił flakon na stole. Nagle otrząsnął się.
— Nie, nie. Raczej koniec. Podszedł pośpiesznie do telefonu. Nakręcił numer.
— Tu Bradley. Doktor Roth? Proszę powiedzieć memu synowi, aby natychmiast przyjechał do mnie. Tak, natychmiast. Dziękuję.
Odetchnął z ulgą.
Czarna ampułka, połyskująca na środku stołu w świetle lampy, wydała mu się mniej straszna.
Bradley podszedł do stołu i wyciągnął rękę po flakon.
Nagła ciemność przykuła go do miejsca.
Był ogromnie zdziwiony, gdyż w tej części świata zdarzyło się to za jego długiego życia po raz pierwszy.
Wyszedł na korytarz. Ta sama wszechogarniająca, niewypowiedzianie pełna czerń pochłonęła go.
— Ellen! — zawołał na pielęgniarkę.
Wiązka jaskrawego światła przecięła ciemność. Potem druga. Przymrużył powieki, ale nie widział jeszcze niczego prócz elektrycznych oczu. Biały blask trzymał go jak w szponach.
— Profesorze Bradley, niech pan prowadzi nas do swego gabinetu. Pod warunkiem, że tam nikogo nie ma. Proszę postępować z nami uczciwie, nie próbować podstępu, a włos panu z głowy nie spadnie.
Lekarz bez wahania wskazał drzwi. Było mu wszystko jedno.
Na wezwanie wszedł pierwszy. Dwaj przybysze zamknęli za sobą drzwi. Zdążył przywyknąć trochę do rażącej jasności latarek. Teraz dostrzegał już, że intruzi mają zasłonięte twarze, a jeden trzyma w dłoni pistolet-elektryt.
— Czym mogę służyć? — zapytał tak spokojnie, jak gdyby miał do czynienia z pacjentami.
— Przyszliśmy zobaczyć się z Bernardem Krukiem, Daisy Brown i Deanem Roche'em… Który pokój zajmują?
— Dwudziesty czwarty.
— Kłamiesz! — niższy z przybyszów nieco podniósł lufę broni. Głowa lekarza drgnęła nieznacznie.
— Od jak dawna tam są? — zapytał drugi przybysz.
— Od pół godziny.
— A przedtem?
— Przedtem znajdowali się w trzech pokojach. Tam ich przywieziono.
— Czy żyją?
— Tak.
— Zdrowi?
— Zdrowi. Tylko uśpieni.
— Kto ich uśpił?
— Ja.
— Dlaczego?
— Otrzymałem takie polecenie.
— Od kogo?
Lekarz zawahał się. Lecz drugi z przybyłych wyręczył go:
— Summerson. To jego robota.
— Ale czy się obudzą? — zapytał pierwszy.
— Bezwzględnie. Kruk za jakieś 3 godziny, tamci za czterdzieści kilka.
— Czy potrafi pan przywołać ich natychmiast do przytomności?
— Tak. W ciągu kilku minut.
— Proszę zabrać ze sobą odpowiednie środki.
Bradley spojrzał znów po butelkach. Czarny flakon nie budził już jego lęku. Wiedział, że go w ogóle nie użyje. Nagle przeszedł go dreszcz. Był to bardziej dreszcz wstydu niż dreszcz strachu. Odwrócił oczy od mazistej cieczy. Sięgnął po strzykawkę, następnie ujął w dłoń buteleczkę z przezroczystym płynem, schował do kieszeni i spojrzał na przybyłych.
— Jestem gotów.
— Jeszcze pytanie: ilu policjantów strzeże uwięzionych?
— Dwóch, przed drzwiami.
— I nie ma żadnych dodatkowych patroli?
— W pokoju śpiących nikogo nie ma. A w okolicy, w sąsiednich korytarzach — nie wiem.
— Jak są uzbrojeni policjanci strzegący drzwi?
— Zewnętrznie tak jak zwykle policjanci na służbie. Więcej nie umiem powiedzieć. Przecież ich nie rewidowałem.
— Proszę się przyznać, jeśli pan kłamie — ostrzegł niższy z przybyłych. — przebaczymy, ale jeśli się później okaże, to…
Drugi osobnik dotknął nieznacznie ramienia mówiącego. Nabrał wiary w szczerość profesora. Bradley powiódł zwężonymi rażącym światłem oczyma po obydwu i odrzekł z mocą:
— Powiedziałem prawdę. A śmierci się nie boję. Stary jestem…
— Idziemy.
— Można o coś zapytać? — poprosił Bradley.
— Nie ma czasu!
— Czy wy… zabijecie ich?
— Nie, profesorze.
Na trzykrotne hasło latarki odpowiedziało kilka takich samych błysków. Kierujący akcją Cornick spojrzał na Bradleya.
— Niech profesor nas prowadzi.
Światło nie zapalało się. Szli poprzez szeroki, długi korytarz, mijając szereg drzwi separatek szpitalnych. Na końcu korytarza Cornick ujął profesora za rękaw i szepnął podając latarkę:
— Pan pójdzie pierwszy świecąc. Wejdzie pan do pokoju chorych, jak gdyby nas w ogóle nie było. Proszę świecić tylko prosto przed siebie.
Bradley wykonał polecenie. Dochodząc do miejsca, gdzie stał dozorujący policjant, usłyszał donośny okrzyk:
— Stój! Kto idzie?
— To ja! Profesor Bradley.
— Czy nie wie pan, co się stało ze światłem? Kolega poszedł po latarkę. Pan profesor może ma zapasową?
— Nie mam — odparł uczony.
Otworzył drzwi z klucza i spokojnie wszedł do środka. Usłyszał za sobą suchy rozkaz:
— Ręce do góry, rzucić broń! Naprzód!
Nie był zwrócony do niego. Zobaczył przerażonego strażnika, który szybko wepchnięty do pokoju i oślepiony blaskiem, stał pewien czas bezradnie, wreszcie wykrztusił błagalnie:
— Nie zabijajcie mnie.
— Nie oglądać się! Bądź posłuszny, to nie spotka cię nic złego.
Cornick podniósł z ziemi pistolet i wskazał policjantowi kąt pokoju. Tam też skierowało się i zatrzymało jedno ze świateł. Reszta skupiła się na trzech łóżkach ustawionych w niewielkich odstępach od siebie. Rytmiczny oddech pacjentów wskazywał, że Bradley mówił prawdę.
— Profesorze, niech pan się śpieszy.
Bradley nie zamierzał zwlekać. Był zadowolony, że właśnie tak się stało…
Niebawem Kruk poruszył się i półprzytomnym wzrokiem wpatrzył się w jaskrawe światła. Daisy i Dean wrócili do przytomności jednocześnie. Milczeli. Znać było, że nie spodziewali się niczego pomyślnego.
— Jesteście wolni — powiedział Cornick. — Czy możecie iść o własnych siłach? Daisy uniosła głowę. Potem podparła się i usiadła mrugając zdziwionymi oczami.
— Chyba tak. Tylko trochę mi się kręci w głowie. Dlaczego tu tak ciemno?
— Chodźcie! Nie ma czasu.
Wyszli. Bradley usłyszał chrobot klucza. Zapanowała znów ciemność i cisza przerywana tylko nerwowym sapaniem policjanta.
— Gdzie oni są? — rozległo się w ciszy, kiedy szef policji wszedł do gabinetu.
Godston skurczył się w sobie.
— Gdzie oni są? — powtórzył prezydent. Cisza.
— Gdzie oni są? Przecież zapytuję.
— Nie wiem. Czy zechcesz przyjąć moją rezygnację?
— Mam ważniejsze sprawy na głowie. Trzeba natychmiast ich odnaleźć. Rozumiesz? Szef policji skinął głową.