Stłuczone ramię bolało go dotkliwie. Próbował unieść się. Opodal skrzypnęły drzwi i ujrzał żółtawy, mrugający blask kaganka.
Wychudła, koścista ręka ujęła jego dłoń w przegubie, a dobrze znany kobiecy głos sarkał zapamiętale:
— Co ty znów wyrabiasz, staruszku? Potrzeba ci było włóczyć się po ciemku i zbijać sobie boki? Po co wychodziłeś na korytarz? Przecież dlatego przyniosłam ci wodę, żebyś nie szwendał się bez światła.
W blasku płomyka zalśniły oczy wciąż jeszcze leżącego filozofa.
— Wygląda na to, że masz dużą gorączkę.
Odgłos przyspieszonych kroków rozległ się w korytarzu. Z ciemności wyłoniła się postać młodej dziewczyny.
— Co się stało? — zawołała przybyła, podbiegając do Horsedealera,
— Ano widzisz, co nasz staruszek wyprawia — odrzekła Margaret.
— Gdzie… gdzie jest Mallet?! — zawołał gwałtownie Horsedealer poznawszy Lucy.
— Nie ma go. Była tylko Ann, ale powiedziała, że nie wie, kiedy mąż przyjdzie.
— Kruka! Daj tu natychmiast Kruka!
— Co ci dać? — Margaret Stone nie mogła zrozumieć.
— Bernarda Kruka! Przyprowadź! No, konstruktora! Nie wie pani?
— Ach tak. Ale po co ci on? Znasz go dobrze? Powiedz, czego ci trzeba, ja się chętnie zakrzątnę. Ale po co tu Kruk?
— Muszę natychmiast go widzieć. Pani rozumie? Koniecznie! Natychmiast! Zrobi to pani dla mnie? Zatelefonuje do niego. Budka jest niedaleko stąd! Powie mu pani, że…
— Nie pleć głupstw. On nie przyjdzie — przerwała Margaret.
— Ależ ja wiem…
— Ja wiem — nie dała mu skończyć — że prezydent przyłapał go gdzieś na zewnątrz. Podobno jak uciekał… A zresztą, co i jak, nie wiem, dość, że jest aresztowany… i niebezpiecznie nawet pytać o niego. To tylko zawracanie głowy! Sam widzisz…
Horsedealer niczego nie widział, chociaż miał oczy szeroko otwarte…
Prezydent zastał córkę w salonie. Nie spała jeszcze. Niepokój dziewczyny nie uszedł uwagi ojca. Nie miał pewności co do jego przyczyny, ale pożałował, że mówił Stelli o możliwości jej małżeństwa z konstruktorem. Mógłby bowiem teraz przemilczeć dalszy bieg wypadków.
— Chcę ci powiedzieć, że wszystko w porządku.
Pytający wzrok Stelli świadczył wymownie, że jej to nie wystarcza.
— Los Kruka jest przesądzony — dodał obojętnym tonem.
— To znaczy? — Stella nie dawała za wygraną. — Czy wyznaczyłeś termin ślubu?
— Wprost przeciwnie. Okoliczności ułożyły się wprawdzie dosyć nieoczekiwanie, lecz wyzwoliły ciebie od współudziału w rozwiązywaniu sprawy miotacza. Teraz możesz poślubić Jacka Handersona i być naprawdę szczęśliwa. Chyba rozumiesz, że tak będzie lepiej?
— Tak, ojcze. A Kruk?
Summerson uznał, że powinien być twardy i wyjaśnić sprawę definitywnie:
— Kruk jest ciężko chory i wątpię, aby doktor Bradley zdołał go uratować. Stan jego jest beznadziejny i chyba umrze w ciągu kilkunastu godzin — stwierdził chłodno i chcąc zapobiec dalszym niewygodnym pytaniom dorzucił: — To wszystko, co chciałem ci zakomunikować.
Usta dziewczyny zadrgały nerwowo. Bez słowa wpatrywała się przez chwilę w kamienną twarz ojca, naraz odwróciła się gwałtownie i wybiegła z pokoju.
Prezydent pozostał sam. Bębniąc nerwowo palcami w szklaną płytę biurka nie mógł opanować potęgującego się rozdrażnienia. Sięgnął do guzika wizofonu.
— Proszę połączyć mnie ze stacją rakiet i przywołać konstruktora Bradleya… Tak, konstruktora. Od dziś przysługuje mu ten tytuł.
Po opuszczeniu gabinetu ojca Stella zamknęła się w swojej sypialni. Upadła na tapczan i wybuchnęła płaczem. Szybko jednak rozpacz, połączona z uczuciem upokorzenia i krzywdy osobistej, przerodziła się w bunt przeciw woli ojca.
Stella była bardzo młoda, ale jako córka prezydenta, i to takiego prezydenta, jakim był Summerson, wiedziała o bardzo wielu skandalach, oszustwach, intrygach, szantażach, a nawet pospolitych zbrodniach. Odbywały się blisko, tuż — bo w kręgu działania jej ojca i innych potentatów. Przyzwyczaiła się do tego, tym bardziej że stary Summerson dla każdego łotrostwa, które się dokonywało z jego rozkazu lub za jego wiedzą i milczącym przyzwoleniem, znajdował prezydenckie wytłumaczenie „racji stanu” i kaznodziejskie „woli bożej”. Dowiadywała się o nich najczęściej od osób trzecich, głównie „złotej młodzieży”, która zachwycała się niektórymi podłościami z powodu podobieństwa ich do wyczynów bohaterów tej czy owej sensacyjnej powieści rysunkowej.
Postępowanie ojca nie wywołałoby u Stelli żadnej specjalnej reakcji, gdyby nie chodziło tu o życie Bernarda Kruka.
Nie mogła i nie chciała pogodzić się z myślą, że dla jakiejś nic ją nie obchodzącej gry politycznej miałaby go utracić. Była dumna i uparta, podobnie jak jej ojciec. Gdy trzeźwiejsza myśl przypominała jej, że ojciec pragnie śmierci Kruka, wiedziała już, po czyjej stronie stanie, jeśli przyjdzie jej wybierać pomiędzy wolą ojca a życiem Bernarda.
Spojrzała na zegarek: zaczynał się już dzień. Zerwała się z tapczanu tak gwałtownie, jak gdyby chciała jednym ruchem odepchnąć tę nie przespaną bolesną noc i sprawić, by chociaż ten dzień był pomyślniejszy i szczęśliwszy.
— Chcę, żeby Ber żył! — powiedziała półgłosem i cichutko zamknęła za sobą drzwi.
Rozszerzone zdziwieniem oczy siwej kobiety powitały Stellę, która weszła do pokoju nie czekając na słowo zaproszenia.
Nie znała Johna Malleta, który przyjaźnie ją powitał. Nie miała dotąd żadnej sposobności bliższego zetknięcia się ze światem, w którym żył Bernard.
Mary Kruk ochłonąwszy z niespodziewanego wrażenia uprzejmym, trochę uniżonym ruchem wskazała Stelli najwygodniejsze miejsce. Słyszała od syna i przez radio o obietnicy prezydenta, wiedziała też o dalszym obrocie sprawy. Teraz, patrząc na szczupłą sylwetkę Stelli, na jej twarz o jakimś zaciętym wyrazie, zadawała sobie pytanie: „Co ją sprowadza?”
— Bardzo mi miło, że pani przyszła do nas. Jestem zaszczycona… — podjęła nieśmiało. Stella milczała, zmieszana obecnością Malleta. Mary Kruk ciągnęła:
— Ber jeszcze nie wrócił.
— Wiem — przerwała Stella. — Właśnie przyszłam naradzić się z panią. Zdziwienie siwej kobiety wzrosło.
— Może ja przeszkadzam? — odezwał się Mallet. Dziewczyna spojrzała na niego.
— Pan jest krewnym Bernarda?
— Przyjacielem jego nieżyjącego już ojca, a dziś i jego przyjacielem.
— To świetnie. Niech pan zostanie. I nie czekając odpowiedzi wyjaśniła:
— Bernard jest w niebezpieczeństwie. Grozi mu śmierć. Trzeba go koniecznie ratować — dokończyła bardzo stanowczo.
Matka zadrżała. Chwilę stała nieruchomo, patrząc z lękiem w twarz Stelli, a potem, mocno ściskając jej dłoń, powiedziała:
— Dobra, szlachetna pani…
Dziewczyna uśmiechnęła się blado. Bała się rozwlekłych rozmów, podczas gdy każda chwila była droga. Przerwała więc:
— Ber znajduje się w szpitalu pod strażą policji i opieką doktora Bradleya, która może być tragiczna w skutkach — Czy pan widzi realny sposób wydostania go stamtąd? — skierowała wzrok na Malleta. — Może udałoby się kogoś przekupić? Zabrałam ze sobą trochę biżuterii.
John milczał. A jeżeli chytry oszust, bo za takiego zawsze uważał Summersona, po prostu użył córki jako narzędzia prowokacji?
Stella zaczęła rozumieć, że jej obecność tu, dla niej tak naturalna i logiczna, w oczach tych ludzi wymaga szerszego komentarza, inaczej ona będzie dla nich nadal tylko córką prezydenta, daleką, wymagającą szczególnego szacunku, lecz zupełnie obcą.
Przyszło jej na myśl, że powinna opowiedzieć o całej sprawie jak najdokładniej. Tak też uczyniła. Powtórzyła rozmowę prezydenta z doktorem, nie zataiwszy niczego, powtórzyła również wstrząsające słowa usłyszane nad ranem od ojca.
Gdy skończyła, odetchnęła swobodniej.
Mallet uznał, że dalsze wypytywanie byłoby zbędne. Pragnął odwdzięczyć się Stelli za zaufanie, ale obawiał się odsłonić powstający w jego umyśle plan działania. Lecz Stella, wyczuwając niezręczność sytuacji, sama rozwiązała problem: