Spojrzał na dziewczynę, która uśmiechała się do niego serdecznie.

— O, jak ja ci wtedy zazdrościłem! Jak nawet nienawidziłem cię za to, że nie ja, lecz ty polecisz do Alfa Centauri. Zrodziło się we mnie jakieś uparte postanowienie, że jednak muszę znaleźć się wśród was — wybrańców Ziemi. Nie mając czasu do stracenia chwyciłem się niedorzecznego środka. Pewnego dnia siadłszy przy biurku otworzyłem zeszyt i bez głębszego zastanowienia skreśliłem kolejno siedem teorii dotyczących różnych zagadnień z zakresu fizyki, astronomii i nauk technicznych. Każdą z kartek włożyłem do innej koperty, zaadresowałem do najsłynniejszych uczelni świata i wysłałem. W ciągu tygodnia zebrałem plon — uśmiechnął się gorzko. — Sześć listów zawierało wyjaśnienia błędności założeń bądź wniosków. Natomiast ostatnia odpowiedź dawała mi pewne szansę. Tokijski instytut geofizyki zapraszał mnie na sympozjum, na którym mógłbym przedyskutować poruszony temat — nową metodę budowania siłowni geotermicznych pod dnem morskim.

Zamilkł spuszczając głowę.

— No i co? — spytała z ciekawością Suzy.

— Nic. Nie poleciałem do Tokio. Po prostu zniechęciłem się. Zwątpiłem, abym mógł na tej drodze osiągnąć swój cel. Wydało mi się wówczas, że może sukcesami w sporcie rakietowym zwrócę na siebie uwagę. Rozpocząłem gonitwę za rekordami. Myślałem, że…

Westchnął i zamyślił się.

— Twoje nazwisko brzmi Kalina? — przerwał mu dłuższe milczenie Krawczyk.

— Tak — skinął głową „szalony chłopak”.

— Zetknąłem się kiedyś z tym nazwiskiem, ale nie w związku z rekordami sportowymi — uśmiechnął się astronom. — Czy ty nie masz brata lub jakiegoś młodego krewnego zajmującego się amatorsko astronomią?

— Nie. Jestem jedynakiem. A z kuzynów nikogo sobie nie przypominam, kto by zajmował się specjalnie astronomią. Ale dlaczego pytasz o to?

— Nic szczególnego. Przypomniało mi się zdarzenie sprzed dwóch lat. Pewien student o tym samym nazwisku narobił wtedy szumu w Polskim Towarzystwie Astronomicznym w związku z rzekomym odkryciem…

— Meteoru węglowego?! — przerwał gwałtownie Kalina. Na twarzy jego malowało się najwyższe podniecenie.

— Tak. Chodziło mu o rzekomy meteor węglowy — potwierdził astronom spokojnie. — Znałeś tego niefortunnego odkrywcę?

— To byłem ja — odparł cicho chłopak, wpatrując się w twarz Krawczyka. — Ale ja naprawdę widziałem meteor węglowy! — dorzucił z rozpaczą w głosie.

— Może — uśmiechnął się astronom.

— Nie wierzysz mi. Ja wiem, że mi nie wierzysz. Nikt wówczas nie uwierzył! A ja jednak wiem. Jestem pewien… Krawczyk znów się uśmiechnął.

— Mylisz się sądząc, że zlekceważono nadesłany przez ciebie meldunek. Ja osobiście należałem do tych, którzy potraktowali sprawę poważnie. Powiedziałem zresztą przed chwilą, że narobiłeś szumu w PTA. Nie my, lecz ty sam zlekceważyłeś swe odkrycie, które, jeśli było prawdziwe, wymagało udokumentowania, obrony. A ty co? Po krytycznym artykule Wareckiego powiedziałeś sekretarzowi Towarzystwa, że zbierzesz materiały, że najdalej za miesiąc dostarczysz niezbitych dowodów… I na tym się skończyło.

Kalina ponuro patrzył w podłogę.

— Dlaczego to zaniedbałeś? — spytała Suzy z wyrzutem. Od pierwszej chwili zjawienia się Kaliny nie ukrywała sympatii do niego. Teraz odczuła nie tylko współczucie, ale i gniew na „szalonego chłopaka”. Kalina jakby się wahał, wreszcie odrzekł przybitym głosem:

— To długa historia. Miałem wówczas osiemnaście lat i rok studiów poza sobą. Czytałem dużo. Fizyka, astronomia… Nie ograniczałem się zresztą do materiałów obowiązkowych. W okresie letniej przerwy w wykładach odbywałem praktykę w Polskim Centrum Astronomicznym, założonym jeszcze pod koniec XX wieku. Przez miesiąc miałem zajmować się badaniami astrofizycznymi. Poza godzinami obowiązkowych zajęć lubiłem nieraz do późnej nocy obserwować ciekawsze obiekty kosmiczne. Korzystałem przy tym nieraz z teleskopu dość prymitywnego typu, o zwierciadle dwumetrowej średnicy. Mieścił się w najstarszym gmachu, traktowanym w pewnym sensie jako muzeum. Przyrząd liczył chyba cztery stulecia. Polubiłem go może właśnie przez tę starożytność. W 2402 roku odwiedziła przysłoneczne okolice naszego układu planetarnego kometa Mallina. W czerwcu przeszła przez perihelium.[10] Wspaniała żółtawa poświata trwająca wiele godzin. W tym czasie nie byłem w stanie spać. W jedną z takich nocy, z 27 na 28 czerwca, kiedy kometa Mallina wchodziła już na niebo, poszedłem jak zwykle do obserwatorium. Jakoś odruchowo, nie wiem dlaczego, spojrzałem w okular przed ustawieniem lunety. Skierowana była ku jednej z ciemniejszych przerw w Drodze Mlecznej. Jak rozsypane iskierki jarzyły się gwiazdy. Nagle drgnąłem ze zdumienia. W środku zalśniła bardzo jasna, żółta gwiazda. Wydawało mi się, że śnię. Prawie machinalnie położyłem rękę na przycisku spektrografu. Wszystko to trwało może sekundę. Nagle gwiazda trysnęła snopem najprawdziwszych iskier. Rakieta — przemknęło mi przez głowę. Albo… meteor. -Pstryknięcie aparatu i zgaśniecie iskier — nastąpiło niemal równocześnie. Zdjęcie wydało mi się nieudane. Trochę żałowałem straconej okazji utrwalenia widma bolidu o jasności około -5m,[11] bo na następny podobny mogłem czekać rok i dłużej. Nie badając zdjęcia schowałem je do kieszeni. Kometa Mallina była wówczas dla mnie ciekawszym obiektem.

O meteorze chwilowo zapomniałem — podjął Kalina po krótkim milczeniu. — Zająłem się nim dopiero w parę tygodni później, po wyjeździe z obserwatorium. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że kamera nie uchwyciła już świecących resztek meteoru, które musiały wcześniej zgasnąć. Uparłem się jednak zbadać to dokładnie i odgrzebując w pamięci miejsce wśród gwiazd, gdzie zjawisko dogasało ostatnimi iskrami, porównałem pasemka widm gwiazdowych na kliszy z dokładną mapą tych okolic nieba. Sięgając do 7m, dość szybko zidentyfikowałem jeden ślad nie posiadający odpowiednika na mapie. Zresztą widać było od razu jego wyraźną odrębność od widm gwiazd jakiegokolwiek typu. I właśnie wtedy ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że nie przypomina on również w niczym widm meteorytów kamiennych, żelaznych bądź grupy pośredniej. Bez głębszej analizy mogłem stwierdzić, że mam przed sobą dwutlenek węgla. Najdziwniejsze jednak było to, że pominąwszy składniki atmosfery, nie zauważyłem innych pierwiastków typowych dla meteorów. A więc nie meteor? Pewnie rakieta… Ale rakieta nie może chyba składać się z samego węgla? Pasjonująca zagadka tak mnie pochłonęła, że następnego dnia zajmowałem się tylko badaniem kliszy. Oprócz najjaśniejszej z iskierek zdjęcie rejestrowało trzy zupełnie podobne, ale słabsze, które nie należały do gwiazd. Pod mikroskopem zidentyfikowałem jeszcze cztery bardzo nikłe. Razem osiem pasemek widm, będących niewątpliwie rozszczepionym obrazem światła pochodzącego od spalającego się gwałtownie węgla. Znajomy chemik po dokładnym zbadaniu zdjęcia twierdził nawet, że był to antracyt.[12] Opisałem zjawisko szczegółowo i wraz z powiększonym zdjęciem widma posłałem do redakcji organu stowarzyszenia fizyków. Nie przyjęto. Nie dopuszczono hipotezy, że mógł to być meteor. „Czym zaręczysz, że nie sfotografowałeś zwykłego sztucznego ognia, których tyle puszcza młodzież w letnie noce?” — odpowiedziano mi w redakcji. Wysunięto zresztą poważne argumenty. Iskry pochodzą od żarzącej się mieszaniny różnych palnych materiałów, w których węgiel ma jednak znaczną przewagę. A ponieważ spala się stosunkowo najwolniej, iskry w fazie poprzedzającej zgaśniecie mogły składać się prawie wyłącznie z tego pierwiastka. Przeciw mnie przemawiało wreszcie to, że nie zgłosiłem zdjęcia nazajutrz po obserwacji. Wtedy można byłoby ewentualnie sprawdzić, czy ktoś puszczał rakiety w ramtych okolicach.

— I wówczas zwróciłeś się do Towarzystwa Astronomicznego? — zapytał Krawczyk.

— Tak. Uparłem się. Postanowiłem dowieść, że był to meteor. W PTA również, jak już wiecie, spotkałem się z pełnym powątpiewania stosunkiem do sprawy, ale poradzono mi, abym poczekał dwa miesiące, do ukazania się biuletynu Naukowej Służby Kosmicznej. Należało odczekać, aż spostrzeżone przeze mnie ciało, o ile istotnie było meteorem, ukaże się w spisie bolidów z tego okresu, z podaniem współrzędnych jego pojawienia się i zgaśnięcia dla konkretnego punktu obserwacji. Jednak o ile poprzednio zwlekałem, teraz niecierpliwość gnała mnie, by jak najszybciej udowodnić, że mam rację. Oświadczyłem w Towarzystwie, że dostarczę dowodów najdalej za miesiąc, i otrzy-mawszy z mego klubu sportowego rakietę, obleciałem wszystkie kosmiczne stacje astronomiczne, które tamtej nocy obejmowały swym zasięgiem Polskę. - No i?