— Jaką psotę?

— Dzięki niej przy podziale funkcji zostałem generalnym kucharzem Astro-bolidu!

— Nie kucharzem, tylko inżynierem gospodarczym — sprostowała Ingrid.

— W praktyce to niewielka różnica — rzekł ponuro. — Przecież w porównaniu z obsługą uniwerproduktora żywnościowego inne funkcje to drobiazg.

— Zawsze miałeś słabość do spraw kulinarnych — usiłowałam go pocieszyć.

— Teraz na pewno znienawidzę wszystko, co ma jakiś związek z produkcją syntetycznej żywności. Przecież nasza załoga składa się z Amerykanów, Chińczyków, Rosjan, Angielki, Australijczyka, Białorusina, Słowaka, Niemca, Polaka, Południowo-Afrykanki i Francuza, a nawet córki Japończyka i amerykańskiej Murzynki. Czy ja potrafię im wszystkim dogodzić? A zresztą — machnął ręką — nie martwię się. Niech się oni martwią, że mnie wybrali…

Na godzinę przed startem spotkaliśmy się wszyscy w ogrodowej sali Astrobolidu. Zebranie prowadził Andrzej Krawczyk, długoletni wiceprezes Międzynarodowej Akademii Nauk, człowiek, którego nazwisko było od kilku lat na ustach całego świata w związku z przygotowaniami do naszej wyprawy. Zawsze spokojny i zrównoważony, a nawet czasem nieco sztywny i pryncypialny, teraz z trudem ukrywał wzruszenie. Wszak za kilkadziesiąt minut miało zrealizować się przedsięwzięcie, którego był duszą i mózgiem.

Najpierw zabrali głos konstruktorzy naszego statku. Siwy jak gołąb inżynier Carmora życzył nam wielu niespodzianek żałując, iż nie może wziąć udziału w wyprawie z powodu podeszłego wieku (liczył sobie już 162 lata). Potem zwięzłe sprawozdanie złożył młody konstruktor rakiet i nasz przyszły główny pilot — Wiktor Sokolski. Po nim z humorem opowiadał o perypetiach pierwszego okresu budowy wiecznie uśmiechnięty i ruchliwy Jarosław Brabec. Wreszcie Heng Suń, słynny chemik, podał pokrótce ważniejsze szczegóły dotyczące bilansu surowcowego i energetycznego naszego statku.

Spodziewałam się, że przewodniczącym rady Astrobolidu zostanie Krawczyk, jednak myliłam się. Nasz główny lekarz, William Summerbrock, uzasadnił rzeczowo i przekonywająco kandydaturę Kory Heto:

— Dziewięćdziesiąt pięć procent czasu podróży wypełni nam sztuczny ana-biotyczny sen. A więc najważniejszą funkcję w tym okresie pełnić będzie Kora. Ona przecież udoskonaliła metodę endogennej hipotermii submole-kularnej Atkinsa-Kawatake. Mamy do niej pełne zaufanie. Jej wiedza, zdolności organizacyjne i wysokie poczucie odpowiedzialności za losy ekspedycji nie wymagają komentarzy. Dlatego sądzę, że przynajmniej do chwili wejścia w Układ Proximy właśnie Kora powinna pełnić funkcję przewodniczącej.

Afrykańska uczona siedziała w swym fotelu z opuszczoną głową. Czuła się onieśmielona i wzruszona. Nie podniosła też oczu, gdy jej kandydatura przyjęta została jednogłośnie. Tylko kąciki wydatnych ust drgały nerwowo i długie palce przemierzały raz po raz krawędź stołu.

Krawczyk oddał jej przewodnictwo zebrania. Podniosła się z fotela. Głosem miękkim i ciepłym zaczęła mówić o celu ekspedycji, bez patosu i naukowej frazeologii, kończąc słowami jakiegoś starożytnego myśliciela o człowieku — wiecznym poszukiwaczu prawdy.

Potem znów mówił Krawczyk. Jako główny koordynator badań referował szczegóły planu pierwszych dwóch etapów wyprawy. Najbliższym zadaniem miało być wyjaśnienie losów starego sztucznego księżyca CM-2, który opuścił Układ Słoneczny w końcu XX wieku. Osobiście nie wierzyłam, abyśmy mogli znaleźć tam jeszcze jakieś żywe istoty. Rzeczywistość pokazała, jak bardzo się myliłam. Drugi etap obejmował kilkuletnie prace badawcze w układzie planetarnym gwiazdy Proxima Centauri.[7]

Plany te znaliśmy od dawna i byłam nawet zdziwiona, że włączono ten punkt do porządku dziennego. Gdy podzieliłam się tą uwagą z siedzącym obok mnie Hansem, zdradził mi, że był to pomysł sekcji popularyzatorskiej MAŃ, mający nadać transmisji z odlotu Asfrobolidu „więcej cech autentyzmu”.

Wreszcie Krawczyk skończył i usiadł w swym fotelu.

Zebranie dobiegało końca. Zamknęła je krótka uroczystość zaślubin Ingrid i Renego, którym Kora życzyła z humorem wydatnego udziału w pomnażaniu załogi naszego statku międzygwiezdnego.

Potem żegnaliśmy wszyscy długo i serdecznie inżyniera Carmorę oraz jego dwóch młodych pomocników — ostatnich mieszkańców Ziemi, których widzieliśmy twarzą w twarz. Ale nie zazdrościliśmy im, że wracają do ojczyzny. Raczej oni zazdrościli nam dalekiej drogi, pełnej z pewnością bajkowych wrażeń i przygód.

Start nastąpił punktualnie o godzinie osiemnastej czasu uniwersalnego. Początkowo, oddalając się od planetki, statek nabierał prędkości bardzo wolno. Obok nas płynęła w przestrzeni rakieta transportowa, pchając przed sobą wielki uniwerproduktor — kolebkę Astrobolidu.

Wreszcie w bezpiecznej odległości od Sity 3722 ruszyliśmy pełną mocą silnika. Jasny strumień materii odrzutowej, spływający ze świecącej kuli statku, wykonał szybki, płynny obrót, przybierając ukośne położenie do płaszczyzny Układu Słonecznego. Wchodziliśmy na właściwy szlak.

Snop materii odrzutowej o prędkości 6200 km/ś uderzył niespodziewanie o powierzchnię planetoidy. Cios był tak potężny, że miejsce uderzenia zmieniło się błyskawicznie w parę. Po chwili z wielkiej iglicy zostały tylko porozrzucane na wszystkie strony bloki, nierzadko nadtopione muśnięciem strumienia jonów.

Podążający dotychczas wraz z nami „uniwer” Carmory szybko kurczył się na niebie, przybierając rozmiary talerzyka, monety, później ziarnka grochu, aż znikł zupełnie z pola widzenia.

Silnik pracował przeszło dwie doby, rozpędzając Astrobolid do prędkości 2000 km/s. Potem snop srebrzystych jonów zgasł. Chodziło o to, żeby Nym Engelstern mógł nas dogonić długodystansową rakietą RD-18, która nie rozwijała prędkości większej nad 3000 km/s.

Z dnia na dzień malało Słońce. Coraz słabiej świeciła ojczysta Ziemia. Już wkrótce przestała być widoczna gołym okiem.

W dwudziestym dziewiątym dniu lotu automaty zasygnalizowały zbliżanie się niewielkiej rakiety. Właśnie graliśmy w piłkę wodną, gdy nad basen przybiegła Suzy wołając, iż nadlatuje Engelstern.

Ach, prawda! Nie przedstawiłam tej pupilki naszego zespołu naukowego. W chwili startu liczyła nie więcej niż osiemnaście lat. Córka wybitnego ekonomisty japońskiego odziedziczyła po ojcu trzeźwy analityczny umysł i skośne, jakby wiecznie zamyślone oczy. Po matce, słynnej pianistce murzyńskiej, miała nie tylko nazwisko,[8] lecz ciemną skórę i subtelność uczuć.

Była jedynym członkiem naszego-zespołu badawczego, który ukończyć miął studia już w czasie drogi Astrobolidu do Alfa Centauri. Kandydatura jej została wysunięta przez Międzynarodowy Kongres Studentów. Dotychczasowe samodzielne, choć skromne jeszcze prace Suzy z dziedziny fizyki wróżyły dziewczynie przyszłość wybitnego naukowca.

Polubiliśmy ją wszyscy od pierwszego dnia podróży. Teraz stała nad brzegiem basenu i gestykulując żywo przynaglała nas:

— Chodźcie do centrali! Nareszcie znalazł się Engelstern. Spieszcie się!

Nie potrzeba było nas zachęcać. Po miesiącu oczekiwanie na przybycie Engelsterna zaczęło się dłużyć nawet najcierpliwszym. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy wreszcie włączone będą ponownie silniki dla zwiększenia prędkości do 10000 km/s.

Narzuciwszy płaszcz kąpielowy na wilgotne jeszcze ciało, wkrótce znalazłam się w centrali radiowej wraz z Ingrid i Jaro (tak nazywaliśmy od pierwszego dnia podróży Jarosława Brabca). Był tam już Andrzej, Wiktor, Kora i oczywiście Suzy, która ruchem ręki nakazała nam milczenie.

Rita manipulowała licznymi urządzeniami centrali, próbując nawiązać łączność z rakietą Engelsterna, potem odwróciła głowę i objęła wzrokiem naszą grupkę stojącą za jej fotelem.

— Na razie nic — objaśniła zgadując myśli wszystkich. — Wciąż jeszcze nie mogę się z nim połączyć.

— Sądzisz, że to nadlatuje Engelstern? — zapytał Sokolski.