— Niestety. Nie potrafiłem podać dokładnego czasu zaobserwowanego zjawiska. Wprawdzie jeden z uchwyconych meteorów zdawał się odpowiadać mojej obserwacji, ale mogłem się mylić. Na nieszczęście to właśnie obserwatorium nie prowadziło archiwum zdjęć spektroskopowych. Nie było więc mowy o zidentyfikowaniu bolidu.

— Pechowy z ciebie młodzieniec — rzekł z westchnieniem Renę. — Ot, i koniec historii.

— Nie. Jeszcze nie koniec. Wiedziałem, że nie znajdę argumentów, aby udowodnić, iż nie padłem ofiarą pomyłki. Ale już w drodze na Ziemię zrodził się w mej głowie nowy pomysł. Zwróciłem się do Międzynarodowej Centrali Astronomicznej z prośbą o udostępnienie mi zdjęć jaśniejszych bolidów, zarejestrowanych w ostatnich latach przez zautomatyzowane przyrządy. Ale gdy zapytano mnie o cel tej prośby — nie odpowiedziałem. Bałem się, że mnie wyśmieją. Ze odpiszą: szukasz kwiatu paproci…

— Chcieli po prostu ułatwić ci pracę, przeprowadzając wstępną komputerową selekcję.

— Może… Ale ja już straciłem cierpliwość. Później nadeszły kolokwia. Wreszcie porwała mnie sprawa rychłego terminu ekspedycji międzygwiezdnej. Meteor węglowy zszedł na drugi plan. A jednak… A jednak ja do dziś wierzę, iż to nie była rakieta… A jeśli to nie była rakieta, powinien się znaleźć wśród starych zdjęć jeszcze niejeden podobny antracytowy meteor…

Zapanowało milczenie.

— No, ale opowiadaj dalej — rzekł astronom. — Niech się dowiemy, skąd się wziąłeś wśród nas.

Kalina jednak nie był w stanie wrócić od razu do toku opowiadania. Widać było, że z trudem opanowuje nerwowe drżenie, jakie ogarnęło jego ciało. Po raz pierwszy w życiu zdobył się na tak otwarte, szczere wyznanie. I to wobec ludzi, których dotąd zupełnie nie znał.

— Cóż — odezwał się wreszcie — niewiele już zostało do opowiadania. Przez^ pół roku myślałem tylko o was. Marzenie, by polecieć z wami, przysłoniło mi wszystko. Coraz bardziej zaniedbywałem studia, z maniackim uporem poszukując środka, który umożliwiłby mi wzięcie udziału w wyprawie. Wreszcie Astrobolid'wyruszył w drogę, a ja chodziłem jak w gorączce, zrozpaczony, że nie lecę razem z wami…

Urwał opowiadanie. Dopiero po długiej przerwie zaczął wolno, jakby zbierając myśli:

— Tego samego dnia… poleciałem na Światowida. Przyrządy optyczne tamtejszego obserwatorium astronomicznego pozwoliły mi śledzić wasz statek przesuwający się wolno na tle gwiazd. I wówczas… Tak, wówczas postanowiłem polecieć do was… za wami..'. Tej nocy nie spałem, szukając pretekstu;. który pozwoliłby mi lecieć za Astrobolidem. Ale dopiero w tydzień później nadarzyła się okazja. Klub nasz otrzymał do wypróbowania nowy model rakiety wyczynowej. Udało mi się przekonać zarząd klubu, aby mnie powierzył oblatywanie tej rakiety. Przed trzema tygodniami wystartowałem ze Światowida.

— I koledzy pewno cię szukają? — Krawczyk z oburzeniem patrzył na „szalonego chłopaka”.

— Powiedziałem w sekrecie prezesowi, iż mam zamiar odprowadzić Astrobolid do granic Układu Słonecznego. Wiem, że mi nie uwierzycie, ale ja… ja nie myślałem o tym, aby… Gdzieżbym śmiał prosić was o zabranie mnie z sobą. Nie jestem znów aż tak szalony, abym sądził, że zgodzicie się na to.

— Więc dlaczego poleciałeś?

— Dlaczego? Chciałem choć na krótko, choć parę dni być przy was. Lecieć tym samym szlakiem… Przyznam się: chciałem ujrzeć wasze twarze na ekranie mego aparatu. Powiedzieć wam… — urwał. — To już teraz nieważne — westchnął. — I tak wiecie o mnie wszystko. Chociaż nie. Muszę wam jeszcze powiedzieć, że w czasie tego długiego lotu nieraz ogarniały mnie dziwne, złe myśli: aby się wedrzeć między was podstępem… Ale, wierzcie mi, wtedy gdy ujrzałem twoją twarz na ekranie — zwrócił się do Rity — już dawno odegnałem je od siebie. Wiedziałem, że nie zasłużyłem na to, aby lecieć razem z wami do Alfa Centauri. Sama myśl, że mogłem choć przez chwilę inaczej sądzić, napełniała mnie zgrozą. I dlatego… dlatego musiałem wam to wszystko powiedzieć… Inaczej nie miałbym nigdy spokoju… —

Długo panowało milczenie. Myśleliśmy wszyscy o jednym, ale nie czas było wypowiadać to głośno.

— No, zdaje się, że dość wymęczyliśmy tego młodzieńca — odezwał się Summerbrock rozładowując atmosferę.

— Czy mogę odlecieć jeszcze dziś? — zapytał Kalina już spokojnie.

— Sądzę, że nie masz się do czego śpieszyć — odparła Kora. — Wykłady na uniwersytetach rozpoczynają się za miesiąc. Musisz odpocząć. Przecież szaleństwem byłby lot teraz, po takim wyczerpaniu. Nie wątpię też, że chętnie zwiedzisz Astrobolid. Szybkości i tak nie możemy zwiększać, dopóki nie przybędzie Engelstern. Możesz więc parę dni pozostać wśród nas.

— Więc nie gniewacie się?

Twarz „szalonego chłopaka” wyrażała taką radość, że uśmiechnęliśmy się wszyscy.

— Gniewać się nie mamy o co — orzekła Kora i zwracając się do Suzy dodała: — Może zajmiesz się nowym gościem. Bo zdaje się, że poza lekami Willa nie miał od wczoraj nic w ustach.

— No cóż — rozpoczęła Kora, gdy młodzi zniknęli za drzwiami dźwigu. — Podoba mi się ten chłopak. Wyznania jego były szczere. Oczywiście, miał on cichą nadzieję, że tą szczerością zyska sympatię, a może i przyzwolenie pozostania wśród nas, ale nie jest to znów tak wielkie przestępstwo. W żadnym wypadku nie nazwałabym tego wyrachowaniem. Po prostu rwie się do udziału w ekspedycji.

— Będą z niego ludzie — dorzucił Andrzej. — Jeśli znajdzie się pod opieką doświadczonych kolegów, w zwartym zespole…

— Na przykład w naszym — wypalił niespodziewanie Renę, stawiając sprawę otwarcie.

— Tak — potwierdziła Kora. — Trzeba się zastanowić, czy nie zostawić go wśród nas.

— Poza tym, kto weźmie na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo „szalonego chłopaka”, gdyby miał znów lecieć ku Ziemi miliardy kilometrów w tej łupinie — dorzuciłam swoje trzy grosze. — Zresztą z każdą sekundą oddalamy się od Słońca niemal o 3000 kilometrów. Wkrótce będzie musiał startować spoza Układu Słonecznego.

— Moim zdaniem, udział w wyprawie wpłynąłby na niego korzystnie — stwierdził Summerbrock. — A że będzie z niego wartościowy pracownik naukowy — nie ma wątpliwości.

— Proponuję, abyśmy się jeszcze nad tym dobrze zastanowili — stwierdził Andrzej. — Zbyt mało go znamy. W czasie pięciu czy dziesięciu dni, jakie pozostały do przylotu Engelsterna, zorientujemy się, czy jego słowa znajdą potwierdzenie.

Dyskusja zakończyła się bez podjęcia decyzji. Sprawę przyszłości Kaliny miały rozstrzygnąć najbliższe dni. Chłopak oczywiście niczego się nie spodziewał i w miarę jak zbliżał się ustalony termin odlotu, smutniał coraz bardziej.

Chociaż szansę jego rosły, utrzymywaliśmy go w przeświadczeniu, że musi odlecieć. Dopiero pod koniec tygodnia zapadła decyzja. W tym samym dniu nadeszła wiadomość od Nyma Engelsterna, o którego już nie na żarty zaczęliśmy się niepokoić. Okazało się, że jego krótkodystansowa rakieta nie miała urządzeń do łączności na tak dużą odległość i musiał korzystać z pośrednictwa stacji ziemskich.

Idę waszym szlakiem z prędkością 4800 km/s względem Słońca. Czy wyjasniono nieporozumienie z moim sobowtórem? — brzmiały słowa depeszy. Dalej następowały dane cyfrowe dotyczące położenia.

Nadaliśmy natychmiast odpowiedź:

Czekamy na ciebie z niecierpliwością. Pokój twój wolny. Sprawa sobowtóra wyjaśniona. Przybył nam jeszcze jeden członek ekspedycji.

NA PROGU ŚWIATA TRZECH SŁOŃC

(Ze wspomnień Daisy Brown)

Proxima Centauri — sto trzy fiesty pierwszy rok wyprawy Astrobolidu

Nigdy nie chodziłam po Ziemi, a jednak' tęsknię za nią. Wiem, że jest bardzo piękna… Od kiedy poznałam prawdę o niej — obraz ojczyzny moich przodków nie opuszcza mnie ani na chwilę.

Jestem córką wielkich i pustych przestrzeni. Urodziłam się w Celestii i w jej almeralitowych ścianach spędziłam pierwsze dwadzieścia pięć lat mego życia.