Ale jakież było nasze zdumienie, gdy w niespełna dwanaście godzin później, jak grom z jasnego nieba, spadła w odpowiedzi wiadomość: dyżurny łączności na Tetydzie oświadczał kategorycznie, że Nym Engelstern znajduje się jeszcze w układzie Saturna, a więc nie może „spać w swoim pokoju na Astroboli-dzie”.

Było nas wtedy pięcioro w centrali radiowej: Rita, Andrzej, Jaro, Renę i ja, czekaliśmy na odbiór biuletynów z Ziemi.

Wiadomość zdezorientowała nas zupełnie. Gdy głowiliśmy się, szukając jakiegoś logicznego rozwiązania zagadki, w piętnaście minut po pierwszej depeszy nadeszła druga, v/ której już sam Engelstern donosił, że nie wnikając w przyczyny nieporozumienia, wyrusza małą rakietką typu wyczynowego w pogoń za Astrobolidem. Prosił ponadto o zatrzymanie silnika natychmiast po otrzymaniu wiadomości. Data, miejsce wysłania i treść depeszy dowodziły, że dzieliła go od nas odległość 6 miliardów kilometrów.

Ale w takim razie kto spał w pokoju Nyma?

Najbardziej przejęty był Renę. Z początku przechadzał się nerwowo po centrali, wreszcie przystanął i rzekł z westchnieniem:

— W tym wypadku chyba żałuję, że nie urodziłem się tysiąc lat wcześniej. Wierzyłbym w nadprzyrodzone zjawiska, kłaniając się czołobitnie przed cudem obecności Nyma Engelsterna równocześnie w Astrobolidzie i na Tetydzie. A tak…

— Tyś jednak coś podejrzewał, Renę? — przypomniały mi się dziwne spacery zoologa w ostatnich godzinach. Spojrzał na mnie niechętnie.

— Może… Ale nie miałem podstaw do robienia alarmu. Tym bardziej że chłopak naprawdę jest podobny do starego Engelsterna. Krawczyk przeciął dyskusję:

— Chodźmy już do tego „Engelsterna numer 2”. Chyba zdążył wypocząć. Wiktor niech zaraz wyłączy silnik.

Zjechaliśmy windą na trzeci pokład, do apartamentów mieszkalnych. Panowało tu zwiększone ciążenie, wywołane przyśpieszoną rotacją statku w czasie pracy silnika i mające na celu zapobieżenie wędrówce przedmiotów. Posuwaliśmy się więc dość wolno korytarzem, gdy zza zakrętu, gdzie znajdował się pokój Nyma, dobiegł nas głos tajemniczego gościa:

— Czy to silnik pracuje?

Renę, który szedł pierwszy, zatrzymał nas ruchem ręki. Byliśmy już przy samym zakręcie i poza gęstymi gałęziami krzewów bzu ujrzeliśmy w głębi korytarza rzekomego Engelsterna w towarzystwie Suzy. Gość ubrany był w piżamę, a ruchy jego wyrażały zdenerwowanie.

— Powiedz, czy to silnik pracuje? — ponowił pytanie.

— Tak — skinęła głową Suzy. — Włączyliśmy go zaraz po twoim przylocie. Rozpędzamy teraz Astrobolid do prędkości 10000 km/s.

— To okropne! — zawołał przybyły. — Wyłącz natychmiast silnik! — oczy gościa wyrażały przestrach.

— Dlaczego? — zdziwiła się dziewczyna.

— Bo… bo… — wykrztusił młody człowiek. — Nym nie dogoni Astro-bolidu!

Suzy nie wiedziała o ostatnich depeszach z Tetydy i widocznie pomyślała, że przybyły jeszcze gorączkuje.

— Musisz wypocząć. Chodź, mogę posiedzieć przy tobie. Poproszę doktora.

Nie było sensu przedłużać nieporozumienia. Wyszliśmy zza zakrętu. Krawczyk obrzucił przybysza przenikliwym spojrzeniem i zapytał krótko:

— Skąd się tu wziąłeś, młodzieńcze?

— Ależ, Ań, co ty chcesz od Nyma? — wmieszała się Suzy. — On musi odpocząć po tak wyczerpującym locie. Krawczyk powstrzymał ją ruchem dłoni:

— Odpocząć musi, oczywiście. Ale po co nas okłamał? W tej chwili dostaliśmy depeszę od Nyma Engelsterna. Wysłał ją z Tetydy.

Młody człowiek opuścił głowę. Miał teraz minę skarconego dziecka.

Suzy patrzyła bezmiernie zdziwiona.

I naraz, kładąc rękę na ramieniu zalęknionego chłopaka, powiedziała do Krawczyka:

— Nie masz racji! On nie chciał nas okłamać.

— Nazywam się Władysław Kalina. Urodziłem się w roku 2384 w Warszawie. Ściślej mówiąc, na jej przedmieściu, w Sochaczewie. Jestem studentem fizyki na Uniwersytecie im. Kopernika w Toruniu — rozpoczął swą opowieść „szalony chłopak”, jak go trafnie nazwał później Renę.

Mówił głosem drżącym, krótkimi, urywanymi zdaniami. Niełatwa może być taka spowiedź, gdy piętnaście par oczu wpatruje się uporczywie w twarz.

— Nie chcę owijać w bawełnę. Moje noty egzaminacyjne nie należały do najlepszych. Powiem szczerze: jestem ostatni na tabeli wyników ogólnych… Urwał nie podnosząc wzroku utkwionego w podłodze.

— Zwłaszcza w tym roku — podjął po chwili. — Za to w innej tabeli zajmuję jedno z pierwszych miejsc. — Choć silił się na ironię, jednak w głosie jego przebijała duma. — W sporcie rakietowym. Po prostu straciłem głowę dla rekordów i, jak to się mówi, nauka poszła w kąt.

— Czy ty byłeś tym studentem, który pół roku temu pobił rekord długotrwałości wielkiego przyśpieszenia? — wtrąciła Suzy. — Potem rekord ten został unieważniony.

— Tak. To ja.

— Teraz rozumiem, dlaczego pomyliłam ciebie z Engelsternem. Widziałam twoją fotografię w „Biuletynie Studenckim”. A że w tym czasie biuletyn pisał również o eksperymentach Engelsterna, więc…

— Wiecie chyba, co to jest sport rakietowy? Jak to człowieka wciąga — mówił dalej Kalina. — Ta gonitwa za mocnymi wrażeniami… W czasie jednego z lotów długodystansowych celowo wyłączyłem automat bezpieczeństwa. Wbrew instrukcjom. Dźwignia przyśpieszeń nie cofała się automatycznie. Siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście G… Mgła siada na oczach. Potworna siła gniecie wnętrzności. Zresztą, sami rozumiecie, co to znaczy 12 G. Doprowadziłem do tego, że zemdlałem, podczas gdy motor pracował w dalszym ciągu z jednostajną mocą.

Umilkł spoglądając po naszych twarzach.

— Ocalałem tylko dzięki przypadkowi — podjął dalej opowieść. — Załoga dużego transportowca kosmicznego, podążającego z układu Jowisza, dostrzegła na ekranie radarowym obraz zwariowanej rakiety. Sygnałami radiowymi zmusiła automatycznego pilota do wygaszenia silnika.

— Szalony chłopak — westchnął Renę.

— Trzej członkowie załogi transportowca — ciągnął Kalina — udali się w pogoń za moją rakietą i przyholowali ją na statek. Tylko im zawdzięczam życie. Byłem już w stanie śmierci klinicznej. Po przywróceniu do życia znalazłem się w szpitalu, zresztą niedługo chorowałem…

Zamyślił się.

— W tydzień później oznajmiono mi, że pobiłem światowy rekord. Byłem oszołomiony i zachwycony. Toteż oburzyłem się niesłychanie na wiadomość, że Światowa Rada Sportu odmówiła wpisania mego rekordu do tabeli motywując, że warunkiem zaliczenia wyczynu rakietowego jest osobiste kierowanie pojazdem aż do ukończenia lotu. Tak samo jak szybkobiegacz musi o własnych siłach minąć metę. Ale to nie należy do sprawy…

Zastanawiał się przez chwilę nie wiedząc, od czego zacząć.

— Właściwie… to dość stara historia. Jeszcze jako uczeń szkoły podstawowej dowiedziałem się o przygotowaniach do wyprawy międzygwiezdnej. Sądziłem wtedy, że start nastąpi za kilkanaście lat. Tak myślała zresztą większość ludzi. Ale postęp techniki okazał się szybszy, niż przypuszczało wielu z nas, najmłodszych entuzjastów lotów do gwiazd. W dziecięcych marzeniach liczyłem na to, że skończę studia i wsławię się jakimś wielkim odkryciem. Droga do ich spełnienia wydawała mi się dziecinnie prosta…

Podniósł wzrok i urwał spostrzegając uśmiechy na naszych twarzach.

— Śmiejecie się — rzekł cicho, spuszczając znów oczy. — Dziwacznie brzmią te wyznania… Jeszcze przed miesiącem nie potrafiłbym w ten sposób mówić o sobie. Te trzy tygodnie… Trzy długie tygodnie pogoni za waszym statkiem… Nie wiem, czy mnie zrozumiecie. Trzy tygodnie samotnie wśród pustki… Sam na sam ze swymi myślami…

Wypieki wystąpiły mu na twarz.

— Czy rozumiecie?

— Mów dalej — powiedziała ciepło Kora.

— Jeszcze przed rokiem inaczej patrzyłem na świat — ciągnął nieco spokojniejszym głosem. — Gdy dowiedziałem się, że plan wyprawy międzygwiezdnej wkroczył w stadium realizacji, że już typowane są nazwiska przyszłych członków załogi — ogarnęła mnie jakby gorączka. Zdawałem sobie sprawę, że zaszczyt udziału w tej wyprawie przypadnie wybitnym uczonym. Ale potem ogłoszono, że w skład załogi wejdzie Suzy Brown — studentka fizyki, i to młodsza ode mnie. Z rozmowy, jaką przeprowadziła z nią rozgłośnia studencka w Nagasaki, dowiedziałem się, że na wybór jej wpłynęły jakieś udane prace z fizyki niskich temperatur.