Zoe obróciła się ku północy. Teraz znów miała przed sobą puszczę. Wyczuwała palcami kontury wierzchołków najwyższych drzew.

— Opowiedz mi coś o tym lesie. O jego życiu, kształtach i barwach. O wszystkim, czego nie mogę poznać za pomocą aparatu. Albo — zawahała się — oprowadź mnie po puszczy. Czy przecisnę się z fotelem pomiędzy drzewami?

Allan skwapliwie potwierdził.

— Ależ oczywiście! Las, zwłaszcza na skraju, nie ma nadmiernie gęstego podszycia. Pozwolisz, że będę kierował fotelem.

Opuściwszy się windą na stały grunt, razem z Ro ruszyli w kierunku puszczy. Obraz jej stawał się dla Zoe coraz mniej wyrazisty.

— Co to? — spytała zdziwiona. — Mam uczucie, jakby las ustępował przed nami. Nie rozróżniam już ani koron drzew, ani nieba. Tylko bezkształtna masa czegoś. Jakby słupy… ciężkie pnie… Powiedz, czy naprawdę jesteśmy w puszczy?

— Stoimy tuż przed leśną ścianą.

— A teraz jakoś ciemniej. To już?

— Tak. Weszliśmy.

— Chciałabym dotknąć drzewa. O, zdaje się, że tu…

Allan lekko skręcił i fotel prawie się otarł o pochyły pień. Potem delikatnie ujął dłoń dziewczyny i oparł ją o gładką korę.

Zoe uśmiechnęła się. Chciała uchwycić palcami drzewko, które choć cienkie, nie zmieściło się w jej drobnej dłoni. Przesunęła ręką wzdłuż pnia-ko-naru, marząc, aby jak najlepiej poznać roślinę wyrosłą tak daleko od Ziemi i prócz jedności materii nie mającą z nią nic wspólnego.

— To krzew zarodnikowy — objaśnił botanik. — Najczęściej ma siedem konarów, wyrastających z podziemnego niby-pnia o kształcie spłaszczonej kuli. Korzenie jego biegną promieniście, niektóre nawet ku górze.

W głębi puszczy powietrze było wilgotńiejsze, ale korony drzew, osiągające wysokość dwupiętrowego domu, przepuszczały dość dużo światła dziennego. Tylko niektóre drzewiaste rośliny, na szczycie rozgałęzione parasolowato, rzucały większy cień. Tu miejscami gleba była mokra i koła fotela grzęzły w ilastym gruncie.

— Czy wokół nas poruszają się jakieś zwierzęta? — spytała Zoe. — Ach, prawda — przypomniała sobie — twój hełm paraliżuje wszystkie żywe istoty prócz ludzi i psów na odległość wielu metrów. Ale w takim razie na ziemi powinny leżeć całe chmary różnych zwierzaków. Począwszy od muchy, a skończywszy… Czy ja wiem? Na lwie, słoniu — oczywiście temiańskim.

Allan roześmiał się.

— Rzeczywiście. Chmara zwierząt kładzie się pokotem, a po naszym przejściu rozprostowuje członki do lotu lub do biegu. Niekoniecznie jednak to zjawisko musi być dostrzegalne. Gdybyś przemierzała najdziksze nawet połacie Ziemi, ciągnące się setkami kilometrów rezerwaty pierwotnej przyrody, nie od razu natknęłabyś się na nosorożca, tygrysa czy chociażby małą małpkę. Co innego owady…

— Właśnie o tym pomyślałam.

— Istotnie — Allan pospieszył z wyjaśnieniem. — Na Temie są zwierzęta zbliżone do owadów, choć mają inną budowę wewnętrzną. Występują jednak mniej licznie niż na Ziemi. Ponieważ nasze hełmowe paralizatory obezwładniają układ nerwowy drobnych organizmów już w odległości stu metrów, proces ten trudno zauważyć. Zresztą tu zasłaniają nam widok drzewa. Ale postaram się znaleźć coś dla ciebie. Przyroda Temy nie wytworzyła odpowiedników ptaków, są tu natomiast dość sprawni lotnicy o nietoperzowatych płatach skórnych rozpiętych w kształcie błon. Ale udało mi się sfotografować te zwierzęta tylko z daleka.

— A jakie trofea sparaliżowane aparatem mogliście wziąć w rękę i badać bezpośrednio?

— Nic rewelacyjnego. Trochę tych małych niby-owadów. Żadnych form podobnych do ziemskich kręgowców mnie osobiście nie udało się uzyskać. Chyba mają wyostrzone zmysły, alarmujące je w porę o zbliżaniu się jakiejś tajemniczej, a przez to groźnej istoty. Natomiast twój ojciec zrobił z powietrza sporo ciekawych zdjęć większych zwierząt. Co prawda aparatów plecowych używamy w plenerze niechętnie, bo płoszą faunę, ale często jest to jedyny sposób.

— Powiedz mi jeszcze, jak udało wam się zgromadzić tak ogromną fototekę zdjęć rozmaitych dużych zwierząt. Ojciec wspominał mi o tym.

— Zaraz zobaczysz naszą kopalnię wiadomości o faunie temiańskiej. Botanik skierował fotel Zoe ku jednemu z samoczynnych aparatów zdjęciowych, zwanych autokamerami.

Zoe w skupieniu wodziła palcami po swym plastycznym ekranie.

— Już widzę „kopalnię wiadomości” — uśmiechnęła się. — To ta duża tarcza zawieszona wśród gałęzi?

— Zgadłaś. Druga jest przed nami, po przeciwnej stronie polany. Kamera ma szesnaście różnych kryształów pamięciowych. Żadna sekcja zabitego zwierzęcia, jakie praktykowano sporadycznie jeszcze dwieście lat temu, nie dałaby tak pełnego wyobrażenia o całokształcie jego cech morfologicznych i fizjologicznych. Tarcza po tamtej stronie polany wysyła kilka rodzajów promieniowania wprost w kierunku tarczy odbiorczej. W ten sposób autokamera dokonuje nie tylko zwykłych, zewnętrznych zdjęć, lecz także różnego rodzaju prześwietleń, jakby w wielkim aparacie rentgenowskim. Są to dwa rodzaje zapisu. Jeden przedstawia ogólny widok zwierzęcia w ruchu, drugi natomiast, przestrzenny — działania jego narządów wewnętrznych.

— Czy autokamera pracuje stale?

— Włącza się samoczynnie, gdy w jej pole widzenia trafi jakiś przedmiot.

— Wobec tego powinna również reagować na przelatujące liście lub źdźbła.

— Tak. Najbardziej martwi się tym twój ojciec; mówi, że to mu psuje zdjęcia. Ale ja jestem zadowolony, gdyż wiatr przynosi czasami ciekawe okazy flory.

W drodze powrotnej natrafili na gęściej zarośnięte partie lasu. Raz po raz Allan ścinał laserowym nożem pędy lub konary grodzące przejście. Podczas jednego z takich przymusowych postojów zauważył, pochylając się, by odrzucić usunięte pędy krzewu, że kobierzec mchu, z którego on wyrastał, tworzy barwną mozaikę. Od normalnego niebieskoszarego tła odcinały się nieregularne, jakby wyblakłe zieleniejące plamy o żółtawych brzegach. Nieco dalej ogarniały większą powierzchnię.

Zaraza porostów przerzuciła się więc na mchy. Czyżby miała zagrozić całej florze? Allan nie chciał martwić dziewczyny tak niepomyślnym odkryciem.

Zajął się tylko zebraniem do podręcznej torby próbek chorych roślin. Wybierając bardziej charakterystyczne kępki, oddalił się kilkanaście metrów. Po drodze zerwał piękny kwiat.

Tymczasem Zoe ogarnęło zniecierpliwienie. Proxima świeciła jeszcze jasno i nawet w głębi puszczy dermowizor pozwalał zorientować się w najbliższym otoczeniu. Zoe przesuwała palcami po płaskorzeźbie ekranu, lecz nie dostrzegła Allana. Wnioskując, że ma przed sobą spory kawałek wolnej drogi, ostrożnie włączyła silnik. Wózek-fotel potoczył się naprzód, lecz niebawem zadrżał raptownie, zataczając w miejscu półkole. Niewidoma szybkim przesunięciem dźwigni zatrzymała pojazd.

— Co robisz? — dobiegł dziewczynę przerażony głos Allana. Po chwili botanik był przy niej.

— Szczęście, że ci się nic nie stało. Gdybyś skierowała fotel bardziej w prawo, mogłabyś pokaleczyć twarz o kolce krzewów. Może one są nawet trujące.

— Szukałam cię. Tak nagle zniknąłeś mi z ekranu.

— Spostrzegłem bardzo efektowny kwiat. Trochę przypomina storczyk. Pomyślałem, że będzie ci z nim do twarzy — dodał zmieszany, kładąc zdobycz na jej dłoni. — Chciałem ci zrobić niespodziankę, a w tej puszczy ładny kwiat jest rzadkością. Przeważają rośliny zarodnikowe lub wiatropylne o niepozornych bezwonnych kwiatach, takich jak u zbóż.

Zoe uniosła kwiat do twarzy.

— Bardzo ci dziękuję. Jaki duży! Z pewnością śliczny — cieszyła się. — Ale wcale nie pachnie — dodała ciszej.

Allan pochylił się nad kwiatem i nad Zoe. Ciepło policzków dziewczyny przeniknęło go przyjemnym dreszczem. Po chwili jednak cofnął się, nie chcąc, aby Zoe pomyślała, że próbuje wykorzystać jej ślepotę. Przypomniał sobie wzmiankę o zapachu i machinalnie rzucił:

— Nie pachnie. Tak, wcale nie pachnie. No cóż… Na Ziemi też bywa z tym rozmaicie. Najwonniejsze są kwiaty stref umiarkowanych, które zapachem zwabiają owady. To samo dotyczy rozmaitych agaw oraz kaktusów otwierających kielichy nocą i zapylanych przez nietoperze. Natomiast ornitogamiczne kwiaty tropików, których partnerami są kolibry i inni skrzydlaci śpiewacy, zazwyczaj nie pachną, bo ptakom wystarczą ich jaskrawe barwy.