Изменить стиль страницы

Ber rozłożył dłonie i zaczął pojednawczo:

— Uroczy albo koszmarny — co ciebie to obchodzi? Uwierz tylko, że nie zastosuje siły przeciwko nam.

— Nie uwierzę, bo oni mogą na wszelkie sposoby naginać ludzką psychikę do swych życzeń. A jak, to się nawet nie śni tobie albo mnie. Nie muszą używać siły. Przez to są jeszcze niebezpieczniejsi. A obchodzi mnie to, że nawet gdyby wspaniałomyślnie poniechali takich karykaturalnych posunięć, jak stworzenie Lu i tej trójki dzieci, a poprzestali na rozwiązaniu ich zdaniem najłagodniejszym, czyli ujednoliceniu poglądów — zabiliby ludzkość. Kolektywna jednomyślność to nie tylko pohańbienie człowieka, ale szybkie staczanie się po równi pochyłej aż do ostatecznego upadku. Oczywiście myślę o ludzkim społeczeństwie. Może na Urpian działa to właśnie budująco, lecz cóż nam do tego?… — dokończyła z nie tajonym przekąsem.

Ber skupił się. Chociaż jego złudzenia waliły się w gruzy, jeszcze próbował walczyć.

— Zastanów się — zaczął wolno, ważąc każde słowo. — Dużo rozmawiałem z załogą Astrobolidu. Z A-Cisem także. Na różne tematy. Mogłem, a nawet musiałem wyciągnąć pewne wnioski. Dla ciebie A-Cis jest pokraczny także psychicznie, ale wierz mi, że na tle tamtej społeczności jest on — jak to wyrazić? — no, nazwijmy: „porządnym człowiekiem”. Wiesz, o co mi chodzi przez analogię. Może inni Urpianie chcieliby przeinaczać ludzkość — ale on nie. A tylko on jeden do nas przyleciał…

— Nie pleć głupstw — ucięła Rem. — O A-Cisie nie wiesz nic, o Urpianach tak samo. Sądzę, że tacy porządni są oni wszyscy. Zbyt porządni… — podkreśliła z sarkazmem, zawieszając glos. — Nie dałabym trzech groszy, że to w ogóle rasa biologiczna.

Ber osłupiał.

— Tylko? — spytał z podświadomym lękiem.

— Roboty! Sztucznie wytworzone przez kogoś i zaprogramowane właśnie tak, jak my programujemy komputery. Ber posmutniał. Wiedział, że nic nie wskóra.

— Tak bardzo chciałem ciebie przekonać — podjął powoli. — Liczyłem, że przylecisz tutaj i pomożesz mi w tym rozpaczliwym położeniu. To znaczy — sprostował — że pomożesz umierającej Ziemi. Że spróbujesz ocucić ją. Rem, kochana, opamiętaj się!…-dokończył z najwyższym wzburzeniem.

Teraz i ona podniosła oczy:

— Nie dręcz mnie! Ja też nic jestem z żelaza. I też kocham Ziemię. Nie przylecę na Księżyc, bo… — bo nie wiem, jak to jest naprawdę. Urpian nie znam i nie ufam im.

— A jeśli Franek zaprosi cię tutaj, przylecisz? — zapytał Ber znienacka.

— Też nie.

— Czy na pewno? Rem spojrzała gniewnie.

— Ber, co z tobą? Posądzasz mnie o kłamstwo? Ber stropił się.

— Przepraszam cię. Bardzo szczerze przepraszam. Wybacz mi, jestem rozstrojony. No cóż, dziękuję ci, że nie przylecisz popierać Franka.

— Nie robię tego dla ciebie. Nie chcę zdradzić ani Ziemi, ani wolności.

Ber wyłączył się. Był zdruzgotany. Zawiodła go nadzieja, że Rem, która miała znaczną popularność, poprze sprawę choćby połowicznie; choćby nadmieni, że A-Cis budzi zaufanie. Ta szansa przepadła. Znów był sam. Otaczał go zwarty pierścień tłumu o nieprzejednanej postawie.

Nagle Bernard uderzył się dłonią w czoło. A gdyby tak, póki czas, przez radio skrzyknąć z Ziemi swoich stronników? — pomyślał. Wszak nie był odosobniony. I cieszył się dużym uznaniem. Mógł zgromadzić zastęp nawet liczniejszy od tamtych. Mógł wraz z nimi ściągnąć A-Cisa i zapewnić mu potrzebną ochronę.

Bał się jednak. W tej sytuacji postawienie naprzeciw siebie dwóch antagonistycznych grup, z których żadna nie miała nic do stracenia, stworzyłoby sytuację bardzo niebezpieczną. W ten sposób po dwóch stronach barykady staliby ludzie pierwszy raz od stuleci uważający siebie za wrogów i odczuwaliby to każdym nerwem, każdym impulsem działania. Co mogłoby z tego wyniknąć? Nie wiedział. Ale historia uczyła, jak łatwo podjudzić zwykłych i uczciwych ludzi przeciwko takim samym, zwykłym i uczciwym, by runęli na siebie z furią…

Od kwadransa czynny był bez przestanku aparat tłumaczący. Pracował zresztą jednostronnie. O ile myśli Franka Skiepurskiego przechwytywane były przez A-Cisa już w momencie, kiedy zdążyły ukształtować się w mózgu nadawcy, radiowe sygnały wysyłane przez mózg Urpianina musiały być mechanicznie transponowane na ludzką mowę. Z powodu różnicy bardzo wielu pojęć o tłumaczeniu tak wiernym jak z jednego języka ludzkiego na inny nie mogło być mowy. Przypominało to raczej potyczki słowne dyskutantów o tak krańcowo antagonistycznym spojrzeniu na wszelkie sprawy świata i życia, że jedyną płaszczyzną porozumienia stanowią dla nich matematyczne i fizyczne wzory.

Franek starał się wyłączyć wątek emocjonalny z dyskusji i udawało mu się to nieźle. A-Cis natomiast, wtrącając jakby przez kurtuazję wzmianki o ludzkim umiłowaniu wolności, o wyobraźni Ziemian, ich poświęceniu, bohaterstwie lub przywiązaniu do ojczyzny, czynił to niezdarnie. Od tych beznamiętnych stwierdzeń, często przystrojonych w dziwaczną, irracjonalną formę, wiał lodowaty chłód. Franek w ciągu całej tej osobliwej rozmowy powtarzał sobie, że rozprawia z nieczłowiekiem i że środki porozumienia — jeśli chodzi o wewnętrzne treści, o dogłębną jakość spraw — są z tego powodu ograniczone odrębnymi możliwościami dwóch tak różnych psychik.

Z wypowiedzi A-Cisa wynikało niedwuznacznie, że jakakolwiek z góry narzucona ingerencja Urpian w sprawy ludzkie nie leży w ich zamierzeniach. Urpianin zobowiązał się nie naruszać zasady wolności ludzi. Należało jednak trzeźwo rozważyć, w jakim stopniu obietnice te będą respektowane. Osobowość A-Cisa raczej nie wchodziła w rachubę wskutek kompletnego ujednolicenia tej społeczności. Skoro jednak problem nie sprowadzał się do zaufania względem niego samego, powzięcie decyzji nastręczało olbrzymie trudności.

Myśl Franka pracowała gorączkowo. Jak ustalić własny pogląd na te sprawy? Nie znał metod działania Urpian. Na przykład chcąc wiedzieć, czy chętnie posługują się kłamstwem, trzeba było mieć choćby pobieżny sąd o ich psychice.

Zapatrzony w cel rozmowy: wyczucie stosunku Urpian do ludzi — Franek nie zastanawiał się, jak bardzo nierówne były szanse w tej dyskusji. Rozporządzając dublomóz-giem A-Cis znacznie szybciej wyciągał wnioski, a nadto znal wszystkie myśli swego rozmówcy. Słowa były dla niego nieważne, gdyż nie docierały do jego świadomości ani za pomocą zmysłów, ani przez mechanicznego tłumacza. Przechwytywał myśli w momencie, kiedy rodziły się w mózgu.

W pewnej chwili A-Cis przerwał dłuższą pauzę:

— Nie narzucamy wam niczego. Tak samo jak pozwoliliśmy Daisy udaremnić udaną akcję Lu wówczas, gdy opanował sytuację w Astrobolidzie. Tak samo jak pozwoliliśmy wam zniszczyć ogniwa dyspozycyjne Pamięci Wieczystej. Przecież mogliśmy zniszczyć was już w drodze na Księżyc.

— Nie zapominaj, że jesteś człowiekiem. Jesteś synem ojca i matki, którzy kochają ludzkość. Nie zdradź naszej sprawy. Ona jest tak samo twoją sprawą. Nie każ matce twojej przeklinać chwili, w której się począłeś. Począłeś się z woli Urpian. Oni tak chcieli. Potrzebowali ciebie…

— Wiem — przerwał Lu. — Po co mi to przypominasz? Bernard drgnął. Kamienny spokój chłopca rozstrajał mu nerwy. Podjął bez głębszego zastanowienia:

— Mój pradziad, także Bernard Kruk, leciał dwadzieścia lat na Ziemię. A gdy ją ujrzał pierwszy raz w życiu, padł na twarz i całował morski piasek, a potem z radości skakał, tańczył jak dziecko i wolał, że niebo jest piękne, tak piękne jak nic we wszechświecie…

— Po co mi to mówisz? — przerwał Lu.

— Rodzice twoi przywieźli cię na Ziemię — zaczął Ber po chwili przerwy — bo ufali, że będziesz wierny ludziom i ludzkim sprawom. Wierzyli, że nie zawiedziesz ich zaufania, że swoje zwielokrotnione możliwości oddasz na usługi ludzi.

— Po co mi to mówisz? Czyżby mieli mnie zostawić w innym układzie planetarnym? Ber odetchnął lżej.

— A więc czujesz jak człowiek — powiedział, tym razem bez pośpiechu.

— Ja jestem człowiekiem — odparł Lu obojętnie. Po chwili dodał: