— Musimy uniknąć za wszelką cenę takich reakcji, które sprowokowałyby jeszcze większe nasilenie kataklizmów, jeśli się okaże, iż to jest rzeczywiście Silihomid. Najkorzystniejsze w tych warunkach byłoby odcięcie go od zaplecza bakterii krzemoorganicz-nych, czyli narzędzi jego działania — Bandore zaczął podsumowywać swe wywody. — Z dotychczasowych obserwacji zdaje się wynikać, że aktywność stwora nasila się cy-klicznie. Myślę, że wchodzimy teraz w kilkugodzinny okres obniżonego metabolizmu, a może nawet pewnego rodzaju letargu. Jeśli tak jest, przy zachowaniu daleko idących ostrożności może udać nam się przetransportować go na najbliższy kosmodrom, a stamtąd przesłać na odległą orbitę okołoziemską.
Jeżeli zdołamy ten plan zrealizować, znajdziemy się w położeniu o tyle korzystnym, że tak czy inaczej otworzą się nowe możliwości przejęcia inicjatywy w tej bezpardonowej walce. Jeśli bowiem nawet nie uda się nam nawiązać kontaktu z krzemowym Rozumem i skłonić go do jakichś ustępstw, możemy go bądź wysłać w przestrzeń międzygwiezdną — co uważam za najgorsze rozwiązanie, gdyż grożące w niewiadomej przyszłości zagładą innym ożywionym planetom — bądź skierować na Słońce, gdzie znajdzie grób w jego ogniowym huraganie i nikomu już nie zaszkodzi. Istnieje również pewne prawdopodobieństwo — choć, niestety, osobiście w to wątpię — że jest to ten sam twór, który znalazł Rama Gori, tyle że przeobrażony strukturalnie w ostatnich latach. Pozbawienie armii silikoków kierownictwa otwarłoby przed nami możliwość zwycięstwa.
Logice tych wywodów nie można było nic zarzucić. Rem zaproponowała, aby jak naj-spieszniej uzgodnić z Komitetem Obrony Ludzkości szczegóły wywiezienia domniemanego Silihomida w przestrzeń okołoziemską, kiedy Franek przerwał jej w pół słowa:
— Komitet… Co u licha: przecież wszyscy należymy doń! A że nas tutaj zbyt mało, aby tworzyć quorum? Opamiętaj się, sytuacja nie jest do radzenia, tylko do działania. Chcecie się doczekać, że ten diabeł albo nam ucieknie, albo się popisze od strony, z której tak dobrze go znamy?…
Rem przyznała mu rację, a Ber i Bandore poszli za jej przykładem. Pozostało więc przystąpić do działania. Helikopter, który przywiózł bazę służącą im teraz za pomieszczenie i względnie bezpieczny schron, mógł przetransportować Silihomida. Ber upew-nit się tylko, że stosunkowo bliski saharyjski kosmodrom frontowy jest czynny, na razie nie zagrożony przez silikoki i dysponuje odpowiednią rakietą transportową. Tymczasem Bandore porozumiał się z centralą pozaziemskich baz naukowych, aby znaleźć odpowiedniego sztucznego satelitę, który mógłby przyjąć tak niecodzienny i ryzykowny ładunek. Wybór padł na Szarotkę. Ten nowy sztuczny obiekt kosmiczny mający obszerne, świetnie wyposażone laboratoria, stwarzał możliwości eksperymentowania w warunkach znacznego bezpieczeństwa.
Zdecydowano, że załadunkiem monolitu zajmie się Franek. On też wziął na siebie zdalne pilotowanie latającego dźwigu.
I oto zaczęła się najtrudniejsza, jakże ryzykowna operacja. Z pojazdu, nieruchomo stojącego w powietrzu kilkanaście metrów nad zastygłą teraz w bezruchu kamienną bryłą, wysunąły się wielkie plastikowe łapy.
— Staraj się nie uderzyć chwytakiem! — powiedział ostrzegawczo Bandore, stojąc w kabinie sterowniczej tuż za plecami Franka. — Musisz chwycić go z wyjątkową delikatnością.
Ale Franek był w takich trudnych działaniach niezawodny. Łapy latającego dźwigu objęły monolit niemal tak subtelnie jak dłoń ludzka kielich z cienkiego kryształu.
Ber i Rem oglądali tę scenę z zapartym tchem.
Skiepurski zwiększył obroty silnika i przez chwilę wydawało się, że zakleszczone w bloku łapy uwięziły latający dźwig.
Monolit drgnął. Rem aż krzyknęła z wrażenia, gdy osobliwy posąg powoli, bardzo powoli zaczął unosić się. Nie wytrzymawszy napięcia nerwowego wybiegła z bazy. Zdając sobie sprawę, że niebezpieczeństwo bynajmniej jeszcze nie minęło, Ber wyskoczył za nią, próbując ją zatrzymać, lecz biegła szybciej od niego i dopadł ją dopiero na szczycie pagórka.
Stała nieruchoma, wpatrując się w monolit. Twarz jej jednak nie wyrażała radosnego entuzjazmu. Było w niej coś niepokojącego, co udzieliło się Berowi.
Rem bała się. Miała wrażenie, iż za chwilę stanie się coś strasznego. Nagle wydało jej się, że przybysz z gwiazd ożył i wydobył z siebie wielkie ludzkie ręce, aby tymi rękami zmiażdżyć i Ziemię, i niebo. Potem zakotłowały się jakieś strasznie gryzące pyły, zapalały się i gasły atomowe słońca, aż wreszcie wszystko ucichło.
Rem otworzyła oczy szerzej, jak gdyby chciała się upewnić, że to był sen. Istotnie, nad nią, w górze, unosił się Silihomid, taki sam kamienne nieruchomy jak przedtem.
Rozejrzała się wokoło. Ber stał obok niej. Był jakiś dziwnie blady i nieswój.
— A więc wszystko w porządku. Przywidziało mi się tylko — odetchnęła z ulgą. — Przywidziało mi się jego zwycięstwo nad ludźmi. Ale dlaczego mi się przywidziało?
Rem skojarzyła to z nadesłanymi przez Astrobolid relacjami Daisy Brown o rzekomym psychicznym oddziaływaniu Urpian na ludzi. Czyżby te fakty w jakiś niepojęty sposób wiązały się z.sobą? Czyżby istniała zagadkowa spójnia pomiędzy tak odrębnymi cywilizacjami jak Urpianie i krzemowcy?
Trwała tak przez chwilę.
— Co ci jest? — spytał zatrwożony Ber.
— Nic — wyrzuciła z wysiłkiem.
— Czy na pewno nic? — indagował.
— Ależ na pewno — odparła już swobodniej. — Co ci przychodzi do głowy?
— Tak dziwnie wyglądałaś. Wydało mi się, że coś cię przestraszyło. Po chwili przyrządy dotknęły Silihomida. Gdy sztuczne ręce objęły wężowate sploty odnóży. Rem krzyknęła.
Ber spojrzał na nią serdecznie.
— Przestraszyłaś się?
— Tak. Wyobraziłam sobie, że w tej chwili stanie się coś okropnego. Może to JEGO oddziaływanie. Przecież on sam jest kompletną zagadką.
UCIEKINIER
Z fali radiowej na falę, z ust do ust biegła przez świat dawno spodziewana wiadomość o wykryciu rozumnego krzemowca. Z mieszanymi uczuciami przetrawiano tę nowinę, usiłując uzmysłowić sobie wygląd egzotycznego potwora. Podawano dokładne współrzędne geograficzne miejsca jego odkrycia na Stepie Masajów w Kenii. Raz po raz na wszystkich zakresach powtarzano wieść, która wstrząsnęła ludzkością. Jakże silnie musiało działać na wyobraźnię wykrycie rozumnego krzemowca, milion i sto milionów razy ludobójcy, sprawcy tylu niepotrzebnych śmierci!
A jednak nie pragnienie zemsty ogarnęło teraz ludzkie serca: Nawet w obliczu ogólnego nieszczęścia przerastającego rozmiarami wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyła ludzkość, usiłowano zdać sobie trzeźwo sprawę z faktu, że nie może być mowy o odpowiedzialności istoty nie będącej człowiekiem i nie mającej nic wspólnego z ludźmi, z ich kulturą, cywilizacją, a nade wszystko psychiką.
Najważniejsze były środki działania. Należało koniecznie zetknąć się z tym niepojętym przybyszem. Zetknąć się za wszelką cenę — nawet gdyby ceną była śmierć.
Główną trudność stanowiło to, iż nikt nie potrafił porozumieć się z Silihomidem. Do tego nie wystarczała znajomość zniszczeń dokonanych z jego rozkazu: o nim samym nie wiedziano dosłownie nic.
Przeszkodę nie do pokonania stanowił też fakt, że kosmita skamieniał. Był to stan anabiozy tak zupełnej i doskonałej, że nie udało się stwierdzić żadnych, choćby najbardziej powolnie przebiegających procesów przemiany materii w jego ustroju.
Profesor Bandore, który przewodniczył komisji uczonych powołanej celem ożywienia uprowadzonego jeńca i nawiązania z nim kontaktu, otarł pot z czoła. W wielkiej sali laboratorium wciąż jeszcze było bardzo duszno w związku z ostatnią próbą cieplną, podczas której podwyższono temperaturę pomieszczenia do czterystu, a na kilka sekund nawet do pięciuset stopni. Chociaż gorące powietrze całkowicie odprowadzono na zewnątrz, rozgrzane ściany niewiele się ochłodziły. W przestrzeni kosmicznej bowiem utrata ciepła odbywa się tylko przez wypromieniowywanie.