Изменить стиль страницы

Rem wpatrywała się w ekran z podziwem i lękiem. Odruchowo, jakby szukając obrony przed potworem, przytuliła się do Skiepurskiego. Dopiero gdy poczuła usta Franka na swoich, cofnęła się powoli, ale stanowczo, opierając dłonie na jego ramionach.

— Rem… — wyszeptał Franek z nutą żalu, a może i gniewu. Za chwilę powiedział nieco spokojniej:

— Rem… Dlaczego tak? Zapomniałaś wyspę nad Ahaggarem?

— Nie. Nigdy nie zapomnę — odparła szczerze.

— Źle ci było ze mną? — indagował w dalszym ciągu. Zniecierpliwiła się.

— Widzisz… Było mi bardzo dobrze. Ale po co zmuszasz mnie do akcentowania tego.

— Czy to się nie może powtórzyć? — spytał z niemą prośbą w oczach.

— Teraz nie — powiedziała prawie z wysiłkiem.

— Więc kiedy? — nie ustępował.

— Och, nie męcz mnie. Sądziłam, że jesteś subtelniejsży. Czyżbyś chciał, abym żałowała tamtego? A przecież to było piękne…

— Nie kochasz mnie — powiedział niemal do siebie.

— Nie — odparła krótko, niechętnie. Po chwili dodała miękko:

— Czemu zmuszasz mnie do takich wynurzeń?

— Ja wiem, że kochasz Bera — rzucił z żalem.

— Chyba tak — powiedziała w zamyśleniu.

— Czy tylko chyba? — podchwycił Franek. Spoważniała.

— Wyznałam to bardzo szczerze. Na pewno kochałam go czternaście lat temu.

— Tak dobrze pamiętasz?

Rem nie dostrzegła rozdrażnienia w głosie Franka. Odparła natychmiast:

— O, pamiętam każdy dzień!… To było najpiękniejsze pół roku w moim życiu. Skończyło się niepotrzebnie. Przez mój kaprys czy fałszywą ambicję, już sama nie wiem. Ale nie zmuszaj się…

Umilkła nagle, przerywając w pół zdania. Bo oto tajemnicze coś na ekranie drgnęło nieznacznie i leniwym ruchem jakby uniosło się ku górze.

— Porusza się — wyszeptała Rem z przejęciem.

— Chyba oddycha.

— Wątpić. Raczej początek kolejnego ożywienia. Jeśli potrwa ono tak długo, jak to zaobserwowali odkrywcy, powinniśmy dotrzeć tam, zanim znieruchomieje.

— No to lećmy. Nie ma chwili do stracenia. Osiemset kilometrów… — Franek popatrzył na mapę.

Baza naukowa do wstępnych badań znaleziska została zainstalowana tysiąc osiemset metrów od żywego bloku odkrytego przez studentów. Położona była przez latający dźwig za niewysokim pagórkiem, mającym chronić uczonych przed zagrożeniami ze strony potwora. Przywiezione helikopterami transportowymi cztery pancerne pojazdy gąsienicowe, zdalnie sterowane przez badaczy, otaczały półkolem płytkie zagłębienie skalne, z którego wyrastał kilkunastometrowy obelisk przypominający surowy kamienny monolit, przygotowany do obróbki rzeźbiarskiej.

W zapadającym zmroku szarawe cielsko oświetlone z czterech stron reflektorami z wolna pęczniało.

Ber, śledzący z napięciem niezwykłe zjawisko na ekranach monitorów, odwrócił głowę, słysząc dźwięk rozsuwanych drzwi.

— Jesteś pewien, że to Silihomid? — spytał Franek bez wstępów, podchodząc do Bernarda.

— W każdym razie biokrzemowiec — stwierdził Kruk. — O jego rozumności nie przekonaliśmy się dotąd.

— Bardzo przypomina blok Rama Gori — zauważyła Rem oglądając z napiętą uwagą parametry wyświetlane na tablicy zbiorczej. — Myślę, że alternatywą byłoby tylko narzędzie sterowane przez krzemowy Rozum.

— Zobaczymy, co powie Bandore. Ma tu być za kwadrans. Jak na warunki polowe zgromadziliśmy sporo sprzętu badawczego i sądzę, że powinniśmy dojść do pewnych konkluzji.

— Czy robiliście już jakieś doświadczenia?

— Nie chcę podejmować ryzykownej decyzji. Nie powinniśmy zrobić niczego, co mogłoby być uznane przez tego stwora za oznakę wrogości. Być może uda się nawiązać kontakt z kosmitą. Najwięcej do powiedzenia ma tutaj Bandore.

— Kontakt to mrzonki — rzucił sarkastycznie Franck.

— Nie powiem. Oczywiście, czy dojdzie do kontaktu i w jaki sposób, nikt z nas nie jest w stanie przewidzieć. Ale musimy się liczyć z taką możliwością, gdyż może ona stworzyć szansę znalezienia płaszczyzny porozumienia czy czegoś na kształt kompromisu.

— Jesteś niebezpiecznym głupcem — wybuchnął Skiepurski. — Tu nie może być kompromisu. To jest walka na śmierć i życie.

— Bez eksperymentalnego sprawdzenia reakcji na działanie różnych bodźców nie będziemy w stanie stwierdzić, czy jest to rzeczywiście Silihomid — odezwała się Rem, próbując sprowadzić rozmowę na właściwy temat.

— Możemy sprowokować go do nowych działań niszczycielskich — zauważył Ber.

— Boisz się o własną skórę? — zapytał Franek złośliwie.

— Wiesz, że tak nie jest. Podejrzewam nawet, iż ten stwór nie jest zdolny do samodzielnej napaści. I w tym cały problem. Gdyby ryknął, machnął ogonem, pluną) lawą, bluznął płomieniem, sprawa byłaby prostsza.

— Gdyby… — powtórzyła Rem, nie odrywając wzroku od wykresów. — Myślisz, że on nie może?

— Może za to spopielić całą Ziemię. Jeśli nie zmusimy go do rezygnacji z tych szatańskich planów — zawołał Franek porywczo. Rem spojrzała na niego. W głęboko osadzonych piwnych oczach gorzała pasja czynu. Przez chwilę wyobraziła sobie nawet, że pasja zemsty, lecz to było złudzenie. Franka pochłaniał bez reszty cel, dla którego tu przybył. Chciał zabrać Silihomida. Chciał zmusić do uległości tego niezrozumiałego mocarza. Spokojne, ściągnięte rysy twarzy Franka znamionowały odwagę. Rem uczuła, że zazdrości mu tej odwagi.

Przeniosła wzrok na ekran monitora, który przekazywał obraz monolitu widzianego przez kamerę pojazdu pancernego z odległości zaledwie kilku metrów.

Kto miał rację: Ber czy Franek? — zastanawiała się Rem. — Gdyby Silihomid był najbardziej drapieżną bestią błyskającą ślepiami, szczerzącą kły, pokazującą pazury, ba! — gdyby nawet był wypluwającym ogień smokiem, właśnie takim, jakim kiedyś straszono dzieci, nie budziłby grozy. Bo cóż znaczy krwiożerczy lew i smok ognisty wobec chociażby tylko miotacza plazmowego zdolnego stal zamienić w parę?

Teraz nie było najmniejszej pewności, że ludzie panują nad tym, co mają. Ze gdyby trzeba było użyć broni, wywrze ona pożądany skutek; że nie ugodzi w nich samych. Nadto nie było wolno — przynajmniej w tej fazie badań — podejmować żadnych poczynań mogących spowodować śmierć Silihomida. Zostało to postanowione jako kardynalna zasada postępowania, oczywiście czyniąc przedsięwzięcie znacznie bardziej niebezpiecznym. Wydawało się, że wszelkie środki chemiczne paraliżujące nerwy i mięśnie węglowców mogły być obojętne dla istot krzemowych. Celowość oddziaływania prądem elektrycznym pozostawała również pod znakiem zapytania.

Beczkowaty kształt zmienił barwę na brunatnopiaskową. Prawie już się nie poruszał. Jedynie wolne, nieregularne wydymanie się tego cielska w górę i na boki świadczyło o istnieniu życia w tej bardzo dziwnej sylwetce.

Silihomid w niczym nie przypominał jakichkolwiek ziemskich organizmów żywych. Nawet jego ruch sprawiał wrażenie działania jakiegoś mechanizmu czy też nadymania powłoki balonu. Teraz było jasne, dlaczego tak długo nie udało się go wytropić. Z powodzeniem mógł być błędnie rozpoznany na niejednym zdjęciu jako skała, zabłocony rurociąg, wielka stara beczka, agregat jakiejś maszyny, lecz w żadnym razie żywa istota.

Silihomid od kilkunastu minut miarowo, coraz wolniej się przypłaszczał.

— Zróbmy coś wreszcie — usłyszała głos Franka. — Jak długo będziemy stać bezczynnie nad tą bryłą krzemowego mięsa? Kamienny potwór trwał teraz nieruchomo, obcy i groźny w swej milczącej potędze.

— Cofnijcie maszyny — nagle rozległ się za nimi głos Bandorego. Obejrzeli się. W drzwiach stał egzobiolog.

— Czy coś się stało? — zapytała z niepokojem Rem.

— Jeszcze nie. Ale nie widzę potrzeby ciągnąć tygrysa za ogon — powiedział Bandore uspokajającym tonem.

— Właśnie na ten temat dyskutowaliśmy — oznajmił Ber, po czym pokrótce streścił przedmiot sporu.

Po wysłuchaniu relacji i zapoznaniu się z wynikami analiz komputerowych egzobio-log stanął na stanowisku, że eksperymenty zmierzające do skłonienia potwora, aby choć trochę ujawnił swe oblicze, są konieczne, ale nie należy ich przeprowadzać w warunkach ziemskich.