Изменить стиль страницы

— Nie. Wystarczy. Na to będzie jeszcze dość czasu.

— Więc jednak okazuje się, że wiele skorzystałaś od Urpian? — stwierdził z uznaniem Dean. Przez twarz Zoe przebiegł jakby cień.

— Niestety, jednocześnie umysł mój jakby się wyjaławiał w czasie tego procesu. Człowiek staje się jakby maszyną, automatem, zatraca wszelkie uczucia ludzkie. Pożądałam tylko nowych wrażeń, a gdy było ich zbyt wiele — pragnęłam spokoju. Reszta mnie nie obchodziła.

— A jednak wróciłaś do nas — powiedział ze wzruszeniem Rene.

— Widocznie coś jeszcze we mnie pozostało, bo gdy zjawił się Astrobolid, doznałam jakby wstrząsu. Ogarnęło mnie uczucie, którego jeszcze dotąd nie potrafię zrozumieć. Ni to ciekawość, ni to tęsknota za matką, ojcem, przyjaciółmi… Chyba tkwiły we mnie mocno resztki przywiązania do starego życia. Bo ja tam, w tym mieście Urpian, nigdy nie byłam szczęśliwa. Nawet jeśli nie odczuwałam żadnego cierpienia. Potem w ogóle przestałam wierzyć, że mogę się czuć szczęśliwa.

— Próbowałaś zerwać z tym dziwnym życiem?

— Nie wiem, czy to ma jakiś sens. Pomyślałam po prostu: — Lu, czy mam do nich wrócić? — A on mi odpowiedział myślami: — Idź do nich. Tak będzie dla ciebie lepiej. I dla mnie, i dla nich. — Dlatego tu jestem.

— Ile twój Lu miał wówczas lat? — zapytała Ingrid. — Chciałam zapytać, czy to było wówczas jeszcze dziecko — poprawiła się czując, że pierwsze pytanie nie miało sensu.

— Dziecko? Nie. Jego dzieciństwo było bardzo krótkie. Czy ja wiem? Kiedyś prosiłam, błagałam ich, rzucałam się przed nimi na kolana prosząc, aby oddali Lu radość dzieciństwa. Teraz mi wszystko jedno. Tu nie można stosować pojęć ziemskich.

— Uwaga! Uwaga! — rozległ się niespodziewanie głos Rity, która pełniła dyżur w centrali radiowej i uczestniczyła w naradzie tylko za pośrednictwem wideofonu. — Do Astrobolidu zbliża się obcy statek! Przekazuję obraz!

Na ekranie ukazała się mała, lśniąca „szpula”. Rosła szybko i wkrótce przez ściany z przezroczystego tworzywa można było dostrzeć postać ludzką.

Nagle rozległ się spotęgowany sztucznie głos:

— Jestem Lu! Włączcie przyjęcie! Śluza AZ. Ląduję! Autoprogi cofnąć! Niech nikt nie odchodzi!

— Czy go przyjąć? — spytała drżącym głosem Rita. Andrzej uniósł się z fotela. Stał chwilę nieruchomo.

— Wpuść go! — powiedział w końcu, jakby zrzucając z siebie ogromny ciężar.

„Szpula” wypełniała już cały ekran. Szybko rozpadła się na dwoje i z wnętrza jej wyszedł niewysoki, szczupły chłopiec, przedostając się na platformę śluzy. Otaczała go mgiełka gazu, która rozpłynęła się natychmiast, gdy tylko znalazł się w obrębie wewnętrznej atmosfery statku.

Rene ruszył ku wyjściu, śpiesząc na spotkanie wnuka, ale nim dotarł do drzwi, Lu był już w sali klubowej. Poruszał się w Astrobolidzie, jak gdyby przebywał tu od urodzenia.

Ciało Lu okrywał strój z niezwykłego, zmieniającego barwę tworzywa, na głowie miał niedużą, przezroczystą czapkę. Stanął na środku sali, przebiegł wzrokiem po twarzach i zatrzymał go na przewodniczącym wyprawy.

— Jestem Lu! — powiedział krótko. Krawczyk skinął głową.

— Wiem o tym. Po co do nas…

Nim Andrzej zdążył dokończyć, Lu zmarszczył brwi i przerwał mu pośpiesznie:

— Nie myśl o mnie źle, Andrzeju. I wy także — popatrzył po naszych twarzach. — Nie jestem Urpianinem. Jestem człowiekiem. Urpianie to… to nasi starsi, mądrzejsi bracia — dobierał z wysiłkiem określeń zrozumiałych dla ludzi. — Urpianie chcą nam, ludziom, pomóc! Chcą, byśmy stali się doskonalszymi istotami! Ośrodek kierowniczy Miasta Zespolonej Myśli postanowił ofiarować wam największą wartość, jaką może osiągnąć rozum. Zostanę tu z wami dwa dni ziemskie, aby przygotować wszystko. Za dwa dni ci, których wybiorę, polecą ze mną!

— Dokąd?

— Do Miasta Zespolonej Myśli!

— Ale po co? Co oni nam chcą ofiarować?

— Pomyślcie! Czyż istnieje… Czy jest coś więcej warte od mądrości wieków? Patrzyliśmy na niego ze zdziwieniem, na próżno usiłując pojąć sens owych stów, dziwacznie brzmiących w ustach młodego, najwyżej piętnastoletniego chłopca.

— Nie rozumiecie, o czym mówię — ciągnął Lu, patrząc teraz znów uważnie w oczy Andrzeja. — Powiem więc tylko to, co jest niezbędne, abyście pojęli sam sens. Wszyscy członkowie wyprawy, naszej wyprawy, będą poddani działaniu… Przyśpieszenie auto… dostosuje tempo procesów życiowych do optymalnej synergicznej wartości… Znalezienie średniej dla człowieka oznaczać będzie… warunki do skoku cywilizacyjnego… A ci, których zdolność rozrodcza odpowiada… i tu również dla wartości optymalnych… da nowe życie. Dzieci ich dadzą ludzkości zdolność czerpania… największych wartości… mądrości wieków.

Choć mówił urywanie, połykając podobnie jak Zoe całe fragmenty zdań, tym razem chyba większość z nas domyślała się, jaki jest sens tych stów. Czułam, jak lęk chwyta mnie za gardło, jak podszeptuje, by rzucić się do drzwi i uciec stąd. Ale dokąd? Widziałam, że Andrzej zbladł jeszcze bardziej, a usta mu wyraźnie drżały.

— Co rozumiecie przez mądrość wieków? — zapytał z kąta Igor z kamiennym spokojem.

Ten jego spokój, jakkolwiek wiedzieliśmy, że jest tylko pozorny, dodał nam siły.

— Spróbuję zamknąć się w ciasnych, ludzkich słowach. Mądrością wieków nazywam wiedzę, jaką od pokoleń gromadzą Urpianie. Niestety, próby na dojrzałym osobniku wykazały, że nie uda się włączyć waszych mózgów w obwody Pamięci Wieczystej, że są to mózgi pod tym względem bezwartościowe.

— Co nazywasz „Pamięcią Wieczystą”?

— Makrosystem gromadzący wiedzę i dysponujący mądrością wieków. Przystosowanie waszych ograniczonych umysłów do współdziałania z Pamięcią Wieczystą jest — niemożliwe. Istnieje tylko jeden sposób: wybiorę spośród was tych, którzy dadzą życie nowym ludziom, wytworzonym i ukształtowanym w warunkach chromosomalnej syntezy genów. Ta nowa ludzkość będzie doskonalsza od dotychczas istniejącej.

— A jeśli nie zechcemy tego, co ofiarują nam Urpianie? — zapytał Andrzej zdoławszy się już trochę opanować.

— Nie zechcecie? Ależ wy się tylko boicie! Nie bójcie się! Ja pomogę wam przełamać lęk. Ja mogę wiele. Ode mnie zależy wasza przyszłość. Ja będę decydował za was. Nie lękajcie się. Jestem jeszcze niedojrzały, ale wkrótce osiągnę wstępny stopień doskonałości. To według waszej skali czasu niedaleka przyszłość. Ja stanę się waszym przewodnikiem i dokonamy przeobrażenia ludzkiego świata. Dokonamy na pewno.

— Czy ktoś z nas zgodziłby się na to, aby… — rozpoczął Andrzej, ale Lu szybciej pochwycił jego myśl, niż ten zdołał wypowiedzieć ją do końca.

— Moja matka sama tego chciała. Zresztą, nie bójcie się cierpień. Czy nie warto wzbogacić swój umysł choćby tak jak moja matka?

— Zabraliście jej radość życia, szczęście! — wybuchnął Allan.

— A co to jest szczęście?

— My jednak nie pójdziemy za tobą — powiedział Igor twardo.

— Nie pójdziemy — powtórzyło kilka głosów.

— Nie możecie mnie nie posłuchać! — przez twarz Lu przebiegł grymas gniewu. — Ja decyduję! Mamo! Pójdziesz ze mną! Widać było, jak Zoe waha się i walczy z jego wpływem.

— Nie pójdę! — powiedziała nagle.

— Pomyśl! Zastanów się! Czujesz, co ja myślę? — wpatrywał się z napięciem w jej oczy, jakby ją hipnotyzował. — Czy ma sens przeciwstawiać się mojej woli? Ty mnie usłuchasz!

Zoe przełknęła coś z trudem.

— Tak — wyszeptała, skłaniając głowę z rezygnacją. Opadła ciężko na fotel. W oczach Lu odbił się wyraz triumfu.

— I ty, Szu, też pójdziesz!

— Nie pójdę! Na mnie twoje sztuczki nie działają?

— Musisz iść! I ty, Rene, także! Suzy, Ast i Allan — wyliczał wolno, zatrzymując wzrok na tych, których wybrał. Cofali się niepewnie.

— Pójdą wszyscy ci, których wybiorę! — powiedział władczo. — Będziecie czynić to, co postanowione! Tak być musi! Musicie to zrozumieć.

URPIANIN

— Musicie to zrozumieć! — powtórzył Lu.

Czułam, że znajdujemy się w sytuacji osaczonych zwierząt, które lada moment zostaną obezwładnione działaniem promieni paraliżujących i zamknięte w klatkach polowych w celu przewiezienia do ogrodu zoologicznego. Zwierzętom tym pozostaje tylko opór — opór do końca…