Изменить стиль страницы

Właściwie już w piątym tygodniu naszego pobytu pod murami miasta oświadczyła otwarcie, że z Lu dzieje się coś niedobrego. Co prawda, fizycznie i umysłowo rozwijał się normalnie (jeśli w ogóle można mówić o normalnym rozwoju w tempie od trzydziestu do sześćdziesięciu razy szybszym), rósł i stawał się coraz mądrzejszy, ale jednocześnie, zwłaszcza po dłuższej nieobecności, nabierał, jak twierdziła Zoe, jakichś nieludzkich, nieprzyjemnych cech. Nie było to już dziecko pragnące matczynej pieszczoty, igrające niegdyś z Ro i odczuwające potrzebę wypowiedzenia wszystkiego, co przeżyło, lecz baczny obserwator, rzeczowy, zimny krytyk, a nawet zdecydowanie ukształtowana indywidualność, dążąca do narzucenia swej woli innym ludziom. Lu stawał się coraz obojętniejszy wobec matki, coraz bardziej obcy i pozbawiony uczuć ludzkich, a jednocześnie zachowanie jego nabierało wręcz cech urpiańskich. Coraz częściej traktował Zoe jak istotę niższą. Zauważyła również, że zaczyna tak jak Urpianie tkwić nieruchomo przez niepokojąco długie okresy w owych ciasnych, kryształowych salkach.

My ze swej strony podjęliśmy systematyczne próby nawiązania z Urpianami bliższego kontaktu. Nie było to ani łatwe, ani trudne. Widzieliśmy Urpian stale. Zdarzało się również czasem, bardzo co prawda rzadko, iż przenikali przez ściany i przebiegali z ogromną szybkością przez puszczę, zwinnie skacząc z gałęzi na gałąź na swych pięciu kończynach. Jednak wszelkie wysiłki zmierzające do skoncentrowania ich uwagi na tym, co do nich mówimy, czy znakach, za pomocą których usiłujemy się z nimi porozumieć, spełzły na niczym.

Nawet ci, którzy patrzyli na nas, zachowywali się dziwacznie. Zatrzymywali się na moment, potem znów pędzili dalej. W ogóle nie wykazywali zainteresowania naszymi próbami nawiązania kontaktu. Niemałą rolę odgrywało tu różne tempo przeżyć, ale przecież, jak wynikało z opowiadań Zoe, obojętność ta występowała również względem niej.

W związku z tym najbardziej niepokoił nas bliski termin przylotu Astrobolidu. Czy całą ekspedycję czeka ten sam los?

Liczyliśmy tylko na Zoe, a raczej na wpływ, jaki wywierała na Lu. Niestety, wpływ ten kurczył się w zastraszającym tempie, choć nie ustawała w wysiłkach, wykorzystując każde z nim spotkanie. Byliśmy przekonani, że robi, co może.

Mówiła nam, że Lu coś wie o Astrobolidzie, jednak nie chce jej nic powiedzieć. Podobno twierdził wręcz, że nasze obawy, iż Urpianie doprowadzą do zniszczenia ekspedycji, są naiwne, a nawet parokrotnie oświadczył, że powinniśmy być Urpianom posłuszni, a najlepiej na tym ludzkość wyjdzie. Zoe nie dowiedziała się jednak, na czym to posłuszeństwo ma polegać. Z każdą kolejną wizytą była coraz bardziej zdenerwowana i zaniepokojona. Na nasze pytania coraz częściej odpowiadała półsłówkami. Wreszcie w ogóle przestała przychodzić.

Życie nasze toczyło się monotonnie, w bezczynnym oczekiwaniu na coś, co ma nadejść.

Tak minęły od ostatnich odwiedzin Zoe dwadzieścia trzy dni juventyńskie, czyli ponad miesiąc ziemski. Nie wiedzieliśmy, co w tym czasie działo się z nią i z Lu. Mogliśmy tylko przypuszczać, że dla nich dwojga upłynęły chyba trzy, cztery lata życia.

Według obliczeń Deana ekspedycja Astrobolidu powinna była już wylądować na Błyskającej. Jak było naprawdę, dowiedzieliśmy się niebawem.

Dwudziestego czwartego dnia juventyńskiego, licząc od ostatnich odwiedzin Zoe, w godzinach popołudniowych, gdy powróciliśmy wszyscy do pawilonu po dłuższym spacerze pod murami miasta, nastąpiło to, czego, się najmniej mogliśmy spodziewać. Gdy Jaro jako ostatni z wchodzących przekroczył pionową szczelinę między przezroczystymi ścianami pawilonu, odnieśliśmy wrażenie, jakby ściany nagle się gdzieś rozpierzchły, i niespodziewanie naszym oczom ukazało się wnętrze… Astrobolidu. Przy pulpicie kierowniczym pantoskopu siedział przewodniczący ekspedycji Andrzej Kraw-czyk i rozmawiał z Korą Heto, która stała w drzwiach obserwatorium. Postacie ich były ogromne, jakby oglądane w stereokinie.

Na ekranie pantoskopu świeciła zielonkawym światłem wielka kula Juventy. A więc Astrobolid nie poleciał za nami na Błyskającą! To było pierwsze nasze radosne spostrzeżenie.

Andrzej i Kora rozmawiali, a do naszych uszu docierała ich rozmowa.

— Źródło sygnałów musi znajdować się gdzieś w pobliżu przylądka — mówił Andrzej. Prawdopodobnie nawet na terenie tego miasta.

— Dlaczego jednak nie przechodzą na wizję, a przynajmniej na samą fonię? — zastanawiała się Kora.

— Widocznie nie mogą. Może kosmolot został na Błyskającej i przylecieli tu w statku gospodarzy układu. Ostatnie meldunki słowne pochodzą sprzed lądowania na Błyskającej.

— Nie bardzo mi się to podoba. Przecież z tej odległości byłby już zupełnie możliwy odbiór emisji nawet nadajników skafandrowych. Wszystko wydaje się dość niepokojące. To długie, blisko pięciomiesięczne milczenie… A teraz znów odezwanie się radiolatarni.

— W każdym razie czekać dłużej chyba nie ma sensu. Niech Wład leci na zwiady z łazikiem jako ubezpieczeniem.

— Nie! — zawołała odruchowo Ast.

— Przecież oni nas nie słyszą — rzucił szeptem do mego ucha Dean. Ale Andrzej i Kora usłyszeli. Odwrócili gwałtownie głowy, oczy ich rozszerzyło zdziwienie.

— Andrzej! — krzyknął Jaro.

— Jaro! Szu! Dean! — zawołał astronom. — Co tu się dzieje?

— A więc naprawdę widzicie nas i słyszycie?

— Zupełnie wyraźnie!

— Gdzie nas widzicie?

— Na środku sali. Jakby niewielki, świecący obłok, a w nim wasze postacie. Nawet sprzęty. Zdaje się, że fragment wnętrza kosmolotu. Postacie wasze są małe, bardzo małe. — To prawdopodobnie urpiańska telewizja — usiłował wyjaśnić Jaro.

— Ale skąd we wnętrzu Astrobolidu?

— Gdyby tylko takie zagadki trzeba było rozwiązywać — westchnął Szu. — Tu cały świat jest jedną wielką niewiadomą.

— Mówże jaśniej, co się z wami dzieje?

— Przede wszystkim nie lądujcie! — zawołałam nerwowo, przypomniawszy sobie słowa Andrzeja. — Te sygnały są nie nasze, to Urpianie wprowadzają was w błąd. Nic ufajcie im. Przyślijcie po nas jakiś zautomatyzowany prom, ale sami nie lądujcie na tej przeklętej planecie.

— Przeklętej planecie? — Andrzej nie mógł zrozumieć, co mam na myśli. Tymczasem na ścianach ukazały się plastyczne obrazy z włączanych kolejno wi-deofonów. Nasi przyjaciele, krewni, koledzy, koleżanki, których nie widzieliśmy już od wielu miesięcy. Oto rozpromieniona szczęściem twarz Tai — matki Szu, oto zawsze opanowany mimo wzruszenia Igor Kondratjew ze swą córką Ziną, oto Will Summer-brock, Nym, Suzy, Wiktor, Rita, Hans… Coraz więcej twarzy… W drzwiach pojawili się Ingrid i Allan.

— Więc wszyscy żyjecie? Jesteście zdrowi? Cóż to za niezwykła telewizja! Co się z wami działo? Gdzie wylądowaliście? Dlaczego nie dawaliście znaku życia? — krzyżowały się pytania.

— Cóż znaczą te wasze brody, długie włosy? Opaski na biodrach?

— Gdzie wasze ubrania? Co to za maskarada?

— Gdzie kosmolot?

— Został zniszczony cztery miesiące temu! Zapanowała na chwilę cisza. — A sprzęty? Przecież to są koje, tapczany i fotele z kosmolotu? — zdziwił się Andrzej.

— Sprzęty zostały odtworzone przez Urpian — wyjaśnił Szu. — Zresztą są one jedynymi przedmiotami ze świata cywilizowanego, z których nam pozwolono korzystać.

— Nie rozumiem.

— Pozbawiono nas wszystkiego! — wybuchnął Jaro. — Te sprzęty to też dopiero niedawno… Przedtem żyliśmy zupełnie jak ludzie pierwotni. W dzikiej puszczy. Nadzy, bezbronni… Gdyby nie Lu…

— Co za Lu?

— Syn Zoe.

Spojrzałam odruchowo na Allana. Twarz jego jakby zszarzała.

— Zoe ma syna? Z kim?

Pytanie padło z ust Renego, który już dłuższą chwilę stał wraz z Władem w drzwiach, patrząc na nas z ogromnym zdziwieniem. Zaległo kłopotliwe milczenie.

— Gdzie jest Zoe? Gdzie jest moja córka? — przerwał ciszę głos Ingrid.

— Zoe jest wśród Urpian — powiedział Jaro jakby z wysiłkiem. Zobaczyłam strach w oczach Allana. Nie odezwał się jednak słowem.