To rzekłszy zeskoczył z konia, a za nim Basia, pan Muszalski i kilku innych. Dragoni pozostali pod szczytem, trzymając rumaki, oni zaś posunęli się aż do miejsca, w którym wzniesienie zapadało się ścianą prawie prostopadłą ku dołowi.
U stóp tej ściany, wysokiej na kilkadziesiąt łokci, rosły dość gęsto wąskim pasem chaszcze, dalej zaś ciągnął się step niski, równy, którego z tej wysokości ogromną przestrzeń mogli objąć oczyma.
Równina owa, przecięta niewielkim strumieniem biegnącym w stronę Kałusiku, była również, jak i spód skały, pokryta kępami zarośli. Z największej kępy cienkie smugi dymu unosiły się ku niebu.
— Widzisz — rzekł do Basi Wołodyjowski — to nieprzyjaciel się tam przytaił.
— Widzę dymy, ale nie widzę ni ludzi, ni koni — odrzekła z bijącym sercem Basia.
— Bo ich zarośla skrywają, chociaż wprawne oko ich dojrzy. Ot tam, patrz: dwa, trzy, cztery, całą kupę koni widać; jeden srokaty, jeden całkiem biały, a stąd wydaje się jak niebieski.
— Prędko do nich zjedziem?
— Nam ich tu przygnają, ale mamy czas, bo do owej kępy będzie z ćwierć mili.
— A gdzie nasi?
— Widzisz, tam ot, hen, skrawek boru? Pana podkomorska chorągiew powinna teraz właśnie sięgać już brzegu. Mellechowicz wynurzy się z ówtej strony bodaj za chwilę. Druga towarzyska chorągiew weźmie ich od tego kamienia. Dostrzegłszy ludzi oni sami ruszą ku nam, bo tędy można dobrze ku rzece pod wiszarem przejechać, a zaś z tamtego boku jest jar okrutnie przepaścisty, przez który nikt nie przejedzie.
— To są w matni?
— Jako widzisz.
— Dla Boga! Ledwo już stoję! — zakrzyknęła Basia.
Lecz po chwili:
— Michałku, żeby byli mądrzy, to by co zrobili?
— To by poszli jak w dym na podkomorską i przejechali im po brzuchach. Wtedy byliby wolni, ale tego nie uczynią, bo naprzód nie lubią oni jeździe regularnej w oczy leźć, po wtóre, będą się bali, że więcej wojska w lesie czyha, więc pomkną ku nam.
— Ba! Ale my ich nie zatrzymamy: mamy jeno dwudziestu ludzi.
— A Motowidło?
— Prawda! Ha! Gdzie on jest?
Wołodyjowski zamiast odpowiedzieć, zakwilił nagle, jak kwili jastrząb albo sokół.
Wnet liczne kwilenia odpowiedziały mu od stóp wzgórza. Byli to semenowie Motowidły, którzy tak dobrze przyczaili się w chaszczach, że Basia, stojąc tuż nad nimi, wcale ich nie ujrzała.
Więc przez chwilę spoglądała ze zdumieniem to w dół, to na małego rycerza, nagle policzki jej zapałały ogniście i za szyję chwyciła męża.
— Michałku! Tyś największy wódz w świecie.
— Jeno że wprawy trochę mam — odrzekł uśmiechając się Wołodyjowski. — Ale ty nie trzepotaj mi się tu z radości i pomnij, że grzeczny żołnierz powinien być spokojny.
Ale nic nie pomogła przestroga. Basia była jakby w gorączce. Chciało się jej zaraz na koń siadać i ze wzgórza zjeżdżać, by się z oddziałem Motowidły połączyć. Ale Wołodyjowski zatrzymał ją jeszcze, bo chciał, żeby początek dobrze widziała.
Tymczasem słońce poranne wstało nad step i powlokło chłodnym, bladozłotym światłem całą równinę. Pobliskie kępy rozjaśniły się wesoło, dalsze i mniej wyraźne zarysowały się wyraźniej; szron miejscami w dołach leżący począł się skrzyć migotliwie, powietrze stało się bardzo przezrocze i wzrok mógł lecieć w dal prawie bez granic.
— Podkomorska z borku wychodzi — ozwał się pan Wołodyjowski — widzę ludzi i konie!
Rzeczywiście, jeźdźcy poczęli się wynurzać ze skraju lasu i czernieć długą linią na pokrytej mocno szronem podleśnej łące. Biała przestrzeń między nimi a lasem poczęła się z wolna powiększać. Widać nie spieszyli się zbytnio, chcąc dać czas innym chorągwiom.
Wołodyjowski zwrócił się teraz w lewą stronę.
— Jest i Mellechowicz! — rzekł.
A po chwili znowu:
— I pana łowczego przemyskiego ludzie nadjeżdżają. Nikt dwóch pacierzy nie uchybił.
Tu wąsiki jego poruszyły się żywo.
— Noga nie powinna ujść! Na koń teraz!
Szybko zwrócili się ku dragonom i skoczywszy na kulbaki, zjechali bokiem wzniesienia między rosnące w dole chaszcze, gdzie znaleźli się wśród semenów pana Motowidły.
Zatem całą masą już zbliżyli się do skraju zarośli i stanęli w miejscu, poglądając przed siebie.
Nieprzyjaciel dojrzał widocznie zbliżającą się podkomorską chorągiew, bo w tejże chwili sypnęły się z gęstwiny rosnącej w środku równiny kupy jezdnych, tak jakoby kto stado sarn ruszył. Z każdą chwilą wysypywało się ich coraz więcej. Zwarłszy się w łańcuch szli oni z początku stępem brzegiem gęstwiny; jeźdźcy pokładli się na karkach końskich, tak iż z daleka można było mniemać, że to sam tabun ciągnie długą linią wzdłuż kępy. Widocznie nie mieli jeszcze pewności, czy owa chorągiew na nich idzie i widzi ich już, czy też to jest oddział przeglądający tylko okolicę. W tym ostatnim wypadku mogli spodziewać się, że zarośla skryją ich jeszcze przed oczyma nadjeżdżających.
Z miejsca, gdzie stał Wołodyjowski na czele ludzi Motowidły, widać było doskonale ruchy niepewne i wahające się owego czambułu, podobne zupełnie do ruchów dzikich zwierząt, które już zwietrzyły niebezpieczeństwo. Dojechawszy do półkępy, poczęli iść prędzej lekkim cwałem. Naraz, gdy pierwsze szeregi sięgnęły otwartego stepu, wstrzymały nagle konie, a z nimi zatrzymała się cała wataha.
Oto dojrzeli ciągnący z tej strony oddział Mellechowicza.
Wówczas zatoczyli półkolem w bok od kępy i oczom ich przedstawiła się w całej pełni przemyska chorągiew idąca już rysią.
Teraz stało się dla nich jasnym, że wszystkie chorągwie wiedzą o nich i jadą na nich. Dzikie krzyki ozwały się wśród kupy i wszczęło się zamieszanie. Chorągwie, okrzyknąwszy się także, przeszły w cwał, aż równina zagrzmiała od tętentu. Widząc to czambuł wyciągnął się w mgnieniu oka w ławę i gnał ile tchu w piersiach końskich ku wzgórzu, pod którym stał mały rycerz z panem Motowidłą i jego ludźmi.
Przestrzeń dzieląca jednych od drugich poczęła się zmniejszać z przerażającą szybkością.
Basia przybladła nieco zrazu ze wzruszenia i serce tłukło się w jej piersiach coraz silniej, widząc jednak, że patrzą na nią i nie dojrzawszy na żadnej twarzy najmniejszego niepokoju, opanowała się prędko. Za czym zbliżająca się jak wicher hurma zajęła całą jej uwagę. Przykróciła cugle, ścisnęła mocniej szabelkę i krew od serca napłynęła znów wielkim pędem do jej twarzy.
— Dobrze! — rzekł mały rycerz.
Ona spojrzała tylko na niego i poruszyła chrapkami, szepnąwszy jednocześnie:
— Prędko skoczym?
— Jeszcze czas! — odrzekł pan Michał.
A tamci gnali, gnali, jak szarak, który czuje psy za sobą. Już nie więcej jak pół staja dzieli ich od chaszczów, już widać wyciągnięte łby końskie z potulonymi uszami, a nad nimi twarze tatarskie jakby przyrosłe do grzywy. Są bliżej i bliżej… Słychać chrapanie bachmatów, których wyszczerzone zęby i wytrzeszczone oczy świadczą, że idą takim pędem, aż im dech zapiera… Wołodyjowski daje znak i płot piszczeli semeńskich pochyla się ku nadbiegającym.
— Ognia!
Huk, dym i jakoby wicher uderzył w kupę plewy.
W jednym mgnieniu oka wataha rozlatuje się na wszystkie strony, wyjąc i wrzeszcząc.
Wtem mały rycerz wysuwa się z gęstwiny, a jednocześnie podkomorska, przemyska i lipkowska, zamykając krąg koła, zganiają rozproszonych ku środkowi znów w jedną kupę. Próżno ordyńcy szukają na pojedynkę wyjścia, próżno się kręcą, zabiegają w prawo, lewo, naprzód, w tył, koło już zwarte, więc i wataha zbija się mimo woli coraz ciaśniej, a wtem nadbiegają chorągwie i rozpoczyna się straszliwe łomotanie.
Zrozumieli grasanci, że ten tylko wyjdzie żyw z owego skrzętu, kto się przebije, więc choć bez ładu i każdy na swoją rękę, jęli się bronić z rozpaczą i wściekłością. Zaraz też z początku gęsto usłali pole, tak wielka była furia uderzenia.
Żołnierze, naciskając ich i mimo ciasnoty prąc konie naprzód, siedli i bodli z tą nieubłaganą a straszliwą wprawą, jaką tylko żołnierz z rzemiosła mieć może. Odgłos tuzania rozlegał się nad tym ludzkim koliskiem, podobien do odgłosu cepów bijących gromadnie a szybko w klepisko. Bito ordyńców i cięto przez łby, przez karki, przez plecy, przez ręce, którymi okrywali głowy, bito ze wszystkich stron, bez odpoczynku, bez pardonu, bez miary i zmiłowania. Oni też poczęli razić, czym kto mógł: handżarami, szablami, ów kiścieniem, ów szczęką końską. Konie ich, spychane do środka, osiadały na zadach lub waliły się na wznak. Inne gryząc się i kwicząc wierzgały w tłoku, powodując nieopisany zamęt. Po krótkiej walce w milczeniu wycie wyrwało się ze wszystkich piersi tatarskich; gniotła je większa liczba, lepsza broń, większa biegłość. Zrozumieli, że nie ma dla nich ratunku, że nie ujdzie nikt nie tylko z łupami, lecz nawet z życiem. Żołnierz, rozgrzewając się stopniowo, grzmocił coraz potężniej. Niektórzy z rabusiów pozeskakiwali z kulbak pragnąc przemknąć się między nogami rumaków. Tych tratowały kopyta, a czasem żołnierz odwrócił się i sztychem z góry zbiega przeszywał; niektórzy padali na ziemię w tej nadziei, że gdy chorągwie posuną się ku środkowi, wówczas zostawszy na zewnątrz koła będą mogli ratować się ucieczką.