Изменить стиль страницы

Na wysokim stepie poprzecinanym gęsto zdradliwymi rozpadlinami i jarami utworzył się z jeźdźców jakoby wąż olbrzymi: głowę jego stanowiła Basia, szyję grasanci, a dalszy ciąg cielska Mellechowicz z Lipkami i dragoni, na których czele pędził Wołodyjowski z ostrogami wbitymi w boki konia i przerażeniem w duszy.

W chwili kiedy owa garść zbójów wyrwała się z koła, był on zajęty z drugiej jego strony, dlatego Mellechowicz uprzedził go w pościgu. Teraz więc włos stawał dębem na głowie małego rycerza na myśl, że Basia może być przez zbiegów ogarnięta, że może utracić przytomność i umykać wprost w stronę Dniestru, że którykolwiek ze zbójów może przy wymijaniu dosięgnąć ją szablą, handżarem lub kiścieniem. I serce zamierało w nim z obawy o życie ukochanego stworzenia. Leżąc prawie na karku końskim, wybladły, ze ściśniętymi zębami, z wichrem okropnych myśli w głowie, bódł rumaka zbrojnymi piętami, okładał go płazem i leciał jak drop, nim zerwie się do lotu. Przed nim migały baranie kapuzy Lipków.

— Boże daj, by Mellechowicz nadążył. On na dobrym koniu, Boże daj! — powtarzał z rozpaczą w duszy.

Lecz obawy jego były płonne, a niebezpieczeństwo nie tak wielkie, jak się rozkochanemu rycerzowi zdawało. Tatarom nadto chodziło o własną skórę; nadto blisko czuli za plecami Lipków, by mieli ścigać pojedynczego jeźdźca, choćby ten jeździec był najpiękniejszą hurysą z Mahometowego raju i umykał w płaszczu całkiem klejnotami wyszytym. Basia potrzebowała tylko zatoczyć kołem w stronę Chreptiowa, by się pozbyć pogoni, tamci bowiem z pewnością nie zawracaliby za nią w paszczę lwu, mając wprost przed sobą rzekę wraz z jej komyszami[383], w których się ukryć mogli. Lipkowie, mając konie lepsze, i tak zbliżali się do nich coraz więcej. Basia zaś siedziała na dzianecie nieporównanie ściglejszym od zwykłych, kudłatych bachmacików ordyńskich, bardzo wytrwałych w biegu, ale nie tak rączych jak konie wysokiej krwi. Na koniec, nie tylko nie straciła przytomności, ale zuchowata natura ozwała się w niej z całą siłą i krew rycerska zagrała na nowo w jej żyłach.

Dzianet jej wyciągnął się jak sarna, wiatr świszczał jej w uszach i zamiast strachu ogarnęło ją pewne uczucie upojenia.

„Rok cały mogą mnie gonić i nie zgonią — pomyślała sobie. — Popędzę jeszcze, a potem zawrócę i albo ich puszczę przed siebie, albo — gdyby mnie ścigać nie przestali — pod szable ich podprowadzę”.

Przyszło jej na myśl, iż jeśli jadący za nią grasanci rozproszyli się zbyt po stepie, to może przy zawrocie przyjdzie jej natknąć się na którego i pojedynczą walkę stoczyć.

— Ba! To i cóż! — rzekła na ową myśl do swej walecznej duszy. — Michał tak mnie już wyuczył, że śmiało mogę się ważyć, a inaczej pomyślą jeszcze, że ze strachu uciekam, i na drugą ekspedycję nie wezmą, a przy tym pan Zagłoba będzie ze mnie dworował…

To sobie rzekłszy obejrzała się za łotrzykami, ale ci uciekali kupą. Do walki pojedynczej nie było żadnego podobieństwa, lecz Basi zachciało się koniecznie złożyć na oczach całego wojska dowód, że nie ucieka na oślep i w zapamiętaniu.

W tym celu wspomniawszy, iż ma w olstrach dwa pistoleciki wyborne, a przed odjazdem przez samego Michała starannie nabite, poczęła wstrzymywać dzianeta, a raczej zawracać go, hamując, w stronę Chreptiowa.

Lecz o cudo, na ten widok cała kupa grasantów zmieniła nieco kierunek ucieczki, biorąc się więcej w lewo, ku brzegowi wzgórza. Basia, podpuściwszy ich na kilkadziesiąt kroków, wypaliła po dwakroć do najbliższych koni, następnie zatoczywszy koło skoczyła całym pędem w stronę Chreptiowa.

Lecz zaledwie dzianet przebiegł z szybkością jaskółki kilkanaście kroków, gdy nagle zaczerniała przed nim szeroka rozpadlina stepowa. Basia wspięła go ostrogami bez namysłu i szlachetny zwierz nie odmówił skoku. Ale przednie tylko jego kopyta zachwyciły nieco przeciwległego brzegu, więc przez chwilę szukał gwałtownie tylnymi podparcia na stromej ścianie, za czym nie dość zmarznięta jeszcze ziemia obsunęła mu się spod nóg i runął w szczelinę wraz z Basią.

Na szczęście nie przygniótł jej, bo pierwej jeszcze zdołała wyrzucić nogi ze strzemion i przechylić się w bok z całej mocy. Padła też na gruby pokład mchu wyściełającego niby futrem dno szczeliny, ale wstrząśnienie było tak silne, że zemdlała.

Wołodyjowski nie dojrzał wypadku, bo mu horyzont przesłaniali Lipkowie, natomiast Mellechowicz wrzasnął okropnym głosem na ludzi, by nie zatrzymując się ścigali dalej grasantów, sam zaś dobiegłszy do jaru stoczył się na łeb w dół.

W mgnieniu oka zeskoczył z kulbaki i porwał Basię w ramiona. Sokole oczy jego objęły ją całą w jednej chwili, bacząc, czy nie dojrzą gdzie krwi, potem błyskawicą padły na mchy. Zrozumiał, że one to uchroniły od śmierci i ją, i dzianeta.

Przygłuszony okrzyk radości wyrwał się z ust młodego Tatara.

Basia jednak ciążyła mu na rękach, więc przycisnął ją z całej mocy do piersi, potem zbladłymi wargami począł całować raz po raz jej oczy, potem przywarł ustami do jej ust, jakby duszę z niej wypić pragnął, wreszcie świat cały zakręcił się z nim szalonym wirem, zatajona na dnie piersi, jak smok w jaskini, namiętność porwała go jak burza.

W tej chwili jednak tętent licznych koni rozległ się echem z wysokiego stepu i zbliżał się coraz bardziej. Liczne głosy poczęły wołać: „Tu! W tym jarze! Tu!”

Mellechowicz złożył Basię na mchach i ozwał się nadjeżdżającym:

— Bywaj! Tu! Bywaj!

W minutę później Wołodyjowski skoczył na dno jaru, za nim pan Zagłoba, Muszalski, Nienaszyniec i kilku innych oficerów.

— Nic jej! — zakrzyknął Tatar. — Mchy ją ocaliły.

Wołodyjowski porwał omdlałą żonę na ręce, inni skoczyli po wodę, której w pobliżu nie było. Zagłoba chwyciwszy skronie omdlałej począł wołać:

— Basiu! Baśka najmilsza! Baśka!

— Nic jej! — powtórzył blady jak trup Mellechowicz.

Tymczasem Zagłoba uderzył się po boku, chwycił manierkę, nalał gorzałki na dłoń i począł Basine skronie nią wycierać, następnie przechylił manierkę do jej ust, co widocznie poskutkowało, bo nim inni nadbieżeli z wodą, ona otworzyła oczy i poczęła chwytać powietrze ustami, pokasłując przy tym, bo jej gorzałka paliła podniebienie i gardło. W kilka minut przyszła zupełnie do siebie.

Wołodyjowski, nie zważając na obecność oficerów i żołnierzy, to przyciskał ją do piersi, to okrywał pocałunkami jej ręce mówiąc:

— A mojeż ty kochanie. Mało dusza ze mnie nie wyszła. Nicże ci? Nic cię nie boli?

— Nic mi! — odrzekła Basia. — Aha! Widzę teraz, że mnie zamroczyło, bo koń się ze mną opsnął… Zali to już po bitwie?

— Już. Azba-bej usieczon. Wracajmy teraz prędko, bo się boję, abyś mi nie zachorzała od fatygi.

— Wcale żadnej fatygi nie czuję! — rzekła Basia.

Po czym spojrzawszy bystro po obecnych rozdęła chrapki.

— Tylko nie myślcie waćpanowie, żem uciekała ze strachu. Oho! Ani mi się śniło. Jak Michała miłuję, tak sobie dla uciechy gnałam przed nimi, a potem z pistoletów wypaliłam.

— Koń od owych wystrzałów jeden postrzelon i zbója wzięliśmy żywcem — wtrącił Mellechowicz.

— A co? — odrzekła Basia. — Taki szwank przy skoku każdemu może się przytrafić, prawda? Żadna eksperiencja od tego nie obroni, że się koń czasem opsnie. Ha! Dobrze, żeście mnie waćpanowie postrzegli, bo mogłabym tu długo poleżeć.

— Pierwszy dostrzegł cię pan Mellechowicz i pierwszy ratował, bo myśmy za nim pędzili — odrzekł Wołodyjowski.

Basia usłyszawszy to zwróciła się do młodego Lipka i wyciągnęła do niego rękę.

— Dziękuję waćpanu za życzliwość.

On nic nie odrzekł, tylko przycisnął do ust jej rękę, a potem pochylił się i objął z pokorą jej stopy, jak chłop.

Tymczasem coraz więcej chorągwi ściągało nad brzeg szczeliny; bitwa była skończona, więc pan Wołodyjowski wydał tylko rozkazy Mellechowiczowi, aby urządził obławę na tych kilkunastu ordyńców, którzy zdołali ukryć się przed pościgiem, i zaraz wszyscy ruszyli do Chreptiowa. Po drodze widziała Basia raz jeszcze ze wzniesienia pobojowisko.