— Dzieciak, nie wiem, czy miał trzy lata. Ledwie wiedział, że Azja było mu imię. Ale bym go był poznał, bo miał nad każdą piersią rybę wykłutą i siną barwą napuszczoną.
Nagle Mellechowicz, który dotąd siedział spokojnie, ozwał się dziwnym głosem z kąta izby:
— Po rybie byś go waszmość nie poznał, bo wielu Tatarów może takowy znak nosić, zwłaszcza z tych, którzy przy brzegach mieszkają.
— Nieprawda — odparł sędziwy pan Hromyka — po beresteckiej oglądaliśmy ścierwo Tuhaj-bejowe, bo na placu zostało, i wiem, że miał ryby na piersiach, a wszyscy inni polegli insze nosili znaki.
— A ja waćpanu mówię, że rybę nosi wielu.
— Tak, ale z wrażego Tuhaja pokolenia.
Dalszą rozmowę przerwało wejście pana Lelczyca, któren rankiem na podjazd przez Wołodyjowskiego wysłany, teraz właśnie z niego powracał.
— Panie komendancie — rzekł zaraz we drzwiach — u Sierocego Brodu, po multańskiej stronie, kupa jakowaś leży i ku nam zamyśla.
— Co za ludzie? — spytał pan Michał.
— Łotrzykowie. Jest trochę Wołoszy, trocha Węgrzynów, a najwięcej luźnej ordy, razem ze dwieście ludzi.
— To ci sami, o których miałem wiadomość, że po wołoskiej stronie plądrowali — rzekł Wołodyjowski. — Perkułab musiał ich tam nacisnąć, więc się do nas wymykają; ale tam samej ordy będzie ze dwieście. W nocy się przeprawią, a świtaniem im zastąpim. Pan Motowidło i Mellechowicz będą od północka gotowi. Stadko wołów na przynętę podegnać, a teraz do kwater.
Żołnierze poczęli się rozchodzić, ale nie wszyscy jeszcze opuścili izbę, gdy Basia podbiegłszy do męża zarzuciła mu ręce na szyję i poczęła coś szeptać w ucho. On uśmiechał się i trząsł odmownie głową, ona zaś widocznie nalegała, coraz mocniej zaciskając ręce koło jego szyi.
Widząc to pan Zagłoba rzekł:
— Uczyńże jej raz tę satysfakcję, to i ja stary z wami poczłapię.
Rozdział XXVI
Luźne watahy, które trudniły się rozbojem po obu stronach Dniestru, składały się z ludzi wszelkich narodowości okoliczne kraje zamieszkujących. Przeważali w nich zawsze tatarscy zbiegowie z ordy dobrudzkiej i białogrodzkiej, dziksi jeszcze i mężniejsi od swych krymskich pobratymców, ale nie brakło też i Wołochów, i kozactwa, i Węgrzynów, i czeladzi polskiej, zbiegłej ze stanic nad brzegiem Dniestru leżących. Buszowali oni to po polskiej, to po wołoskiej stronie, przechodząc raz w raz graniczną rzekę, w miarę jak przyciskali ich perkułabowie lub komendanci Rzeczypospolitej. W jarach i lasach, w jaskiniach mieli oni swe kryjówki niedostępne.
Głównym celem ich napadów były stanicze stada wołów i koni, które nawet w zimie nie schodziły ze stepów, same sobie pożywienia pod śniegami szukając. Ale prócz tego napadali na wsie, miasteczka, osady, na pomniejsze komendy, na kupców polskich, a nawet tureckich, na pośredników z okupem do Krymu jadących. Miały owe kupy swój ład i swych wodzów, ale łączyły się rzadko. Częstokroć zdarzało się nawet, że mniej liczne były wycinane przez liczniejsze. Namnożyło się ich wszędy w krajach ruskich bardzo wiele, zwłaszcza od czasu wojen kozacko-polskich, gdy wszelkie bezpieczeństwo w owych stronach znikło. Naddniestrzańskie watahy podsycane przez zbiegów ordzińskich szczególniej były groźne. Widywano niektóre do pięciuset głów liczące. Przywódcy ich przybierali tytuł bejów. Pustoszyli oni kraj sposobem zupełnie tatarskim i nieraz istotnie sami komendanci nie wiedzieli, czy mają robotę ze zbójami, czy też z przodowymi czambułami całej ordy. Komputowym wojskom[367], zwłaszcza jeździe Rzeczypospolitej, kupy owe nie były zdolne w polu dostać, ale zapędzone w matnię, biły się po desperacku, wiedząc dobrze, że wziętych w niewolę czeka powróz. Broń ich była rozmaita. Łuków i strzelb im brakło, które zresztą do nocnych napadów mało byłyby im przydatne. Większa część zbrojna była w handżary[368] i jatagany[369] tureckie, w kiścienie[370], w szable tatarskie i w półszczęki końskie wpuszczane w młode dębczaki i umocnione powrózkiem. Owa ostatnia broń w silnym ręku straszliwe oddawała posługi, bo kruszyła każdą szablę. Niektórzy mieli widły, bardzo długie, ostro żelazem okute; niektórzy wreszcie rohatyny[371]. Te w nagłych razach przeciw jeździe nadstawiali.
Wataha, która zatrzymała się u Sierocego Brodu, musiała być bardzo liczną albo w ostatnich znaleźć się na multańskiej stronie terminach, skoro odważyła się podejść pod chreptiowską komendę mimo postrachu, jaki samo imię pana Wołodyjowskiego we wszystkich obubrzeżnych rabusiach obudzało. Jakoż drugi podjazd przywiózł wiadomość, że składała się ona z czterystu przeszło głów pod wodzą Azba-beja, słynnego grasanta, który od kilku lat napełniał postrachem i polską, i multańską stronę.
Ucieszył się pan Wołodyjowski, gdy dowiedział się, z kim będzie miał do czynienia, i zaraz stosowne wydał rozkazy. Prócz Mellechowicza i pana Motowidły poszła chorągiew pana generała podolskiego i pana podstolego przemyskiego. Poszły one jeszcze w nocy i rzekomo w różne strony, ale jako rybacy szeroko założą niewodem, aby następnie zejść się przy jednej przerębli, tak i owe chorągwie, rozległym idąc koliskiem, miały się zejść o brzasku przy Sierocym Brodzie.
Basia asystowała z bijącym sercem wyjściu wojsk, jako że miała to być jej pierwsza większa wyprawa, i rosło jej owo serce na widok sprawności tych starych wilków stepowych. Wychodzili tak cicho, że w samej fortalicji można ich było nie dosłyszeć. Nie zabrzęczały munsztuki, strzemię nie szczęknęło o strzemię, szabla o szablę, koń nie zarżał. Noc była pogodna i nadzwyczaj widna, bo czas pełni. Księżyc oświecał dobrze wzgórze stannicze i step lekko ze wszystkich stron pochyły; a jednak ledwie co która chorągiew wyszła za częstokół, ledwie zamigotała srebrnymi iskrami, które księżyc z szabel wykrzesywał, już nikła z oczu, jakby stado kuropatw w fali traw nurkujące. Było coś tajemniczego w tym pochodzie.
Basi zdawało się, że to myśliwi wyjeżdżają na jakoweś łowy mające się o świtaniu rozpocząć i dlatego tak idą cicho i ostrożnie, aby zwierza przedwcześnie nie spłoszyć… Więc wielka ochota wstąpiła w jej serce, aby w tych łowach wziąść udział.
Pan Wołodyjowski nie sprzeciwił się temu, bo go Zagłoba do zgody skłonił. Wiedział wreszcie, że kiedyś i tak trzeba będzie chęci Basinej zadośćuczynić, wolał więc zaraz, zwłaszcza że grasanci łuków i samopałów[372] nie mieli zwyczaju używać.
Ruszyli jednak dopiero we trzy godziny po wyjściu pierwszych chorągwi, bo tak był całe dzieło pan Michał ułożył. Poszedł z nimi pan Zagłoba, pan Muszalski i dwudziestu Linkhauzowych dragonów z wachmistrzem, samych Mazurów, ludzi na schwał, za których szabliskami była wdzięczna komendantowa równie jak w małżeńskiej komnacie bezpieczna.
Sama ona, mając jechać na męskiej kulbace, przybrana była odpowiednio: miała więc szarawarki perłowego koloru, aksamitne, bardzo obszerne, podobieństwo spódnicy czyniące, a wpuszczone w safianowe żółte buciki: toż kubraczek równie szarej barwy, białym krymskim barankiem podbity i na szwach ozdobnie bramowany; toż ładowniczkę srebrną roboty wybornej; lekką szabelkę turecką na jedwabnych rapciach[373] i pistolety w olstrach[374]. Głowę jej przybierał kołpaczek z wierzchem z weneckiego aksamitu, piórkiem czaplim ozdobion, a żbiczym futrem naokół obszyty; spod kołpaczka wyglądała jasna, różowa twarz, prawie dziecinna, i dwoje oczu ciekawych, a świecących jak węgielki.
Tak przybrana i siedząc na cisawym[375] bachmaciku, chybkim jak sarna i jak sarna łagodnym, zdawała się być hetmańskim dzieckiem, które pod opieką starych wojenników na pierwszą naukę jedzie. Oni też się dziwili jej postaci; pan Zagłoba z panem Muszalskim szturchali się łokciami, całując od czasu do czasu każdy swoją pięść na znak nadzwyczajnego dla Basi uwielbienia, obaj zaś wraz z Wołodyjowskim uspokajali jej obawy co do spóźnionego wyjazdu.