— Jak dawno zdradę zamierzyłeś i jakich masz tu w Chreptiowie wspólników?
— Tom o zdradę oskarżon?
— Odpowiadaj, nie pytaj! — rzekł groźnie mały rycerz.
— Za czym taki dam respons: zdrady nie zamierzyłem, wspólników nie miałem; a jeślim miał, to takich, których waćpanowie sądzić nie będziecie.
Usłyszawszy to żołnierze poczęli zgrzytać i zaraz kilka groźnych głosów ozwało się:
— Pokorniej, psi synu, pokorniej! Przed godniejszymi od siebie stoisz!
Na to Mellechowicz począł spoglądać na nich wzrokiem, w którym błyszczała chłodna nienawiść.
— Wiem, com panu komendantowi powinien, jako zwierzchności mojej — odrzekł kłaniając się powtórnie Wołodyjowskiemu — wiem i to, żem od waćpanów tańszy, dlatego ich kompanii nie szukam; wasza miłość — tu zwrócił się znów do małego rycerza — pytała mnie o wspólników; mam ich w mojej robocie dwóch: jeden jest pan podstoli nowogrodzki, Bogusz, a drugi pan hetman wielki koronny.
Usłyszawszy te słowa zdumieli się wszyscy bardzo i przez chwilę panowało milczenie, na koniec pan Wołodyjowski wąsikami ruszył i spytał:
— Jakże to?
— Takim sposobem — odrzekł Mellechowicz — że wprawdzie Kryczyński, Morawski, Tworowski, Aleksandrowicz i wszyscy inni do ordy przeszli i siła już złego ojczyźnie uczynili, ale szczęścia w nowej służbie nie znaleźli. Może też i sumienie ich ruszyło, dość, że im się i służba, i miano zdrajców przykrzy. Pan hetman dobrze o tym wie i panu Boguszowi, a także i panu Myśliszewskiemu polecił na powrót ich pod chorągwie Rzeczypospolitej spraktykować, pan Bogusz zaś mnie do tego użył i porozumiewać mi się z Kryczyńskim rozkazał. Mam w kwaterze listy od pana Bogusza, które okazać mogę, a którym lepiej od moich słów wasza miłość uwierzysz.
— Idź z panem Snitką po owe listy i przynieś je natychmiast.
Mellechowicz wyszedł.
— Mości panowie — rzekł prędko mały rycerz — wielceśmy pono tego żołnierza zbyt rychłym posądzeniem pokrzywdzili, bo jeśli on te listy ma i prawdę mówi — a poczynam myśleć, że tak jest — tedy to nie tylko kawaler akcjami wojennymi wsławiony, ale człowiek na dobro ojczyzny czuły, i nagroda, nie krzywe sądy, powinna go za to spotkać. Dla Boga! Trzeba to będzie prędko naprawić!
Inni pogrążeni byli w milczeniu, nie wiedząc, co rzec, pan Zagłoba zaś przymknął oczy i tym razem udawał, że drzemie.
Tymczasem wrócił Mellechowicz i podał Wołodyjowskiemu list Bogusza.
Mały rycerz począł czytać, co następuje:
„Ze wszystkich stron słyszę, że nikogo nad cię przydatniejszego do takiej posługi nie ma, a to dla dziwnej miłości, którą oni k”tobie płoną. Pan hetman gotów im przebaczyć i przebaczenie Rzeczypospolitej na się bierze. Z Kryczyńskim się znoś jako najczęściej przez ludzi pewnych i praemium[354] mu obiecuj. Tajemnicę pilnie obserwuj, bo dla Boga, zgubiłbyś ich wszystkich. Panu Wołodyjowskiemu jednemu „arcana” dywulgować[355] możesz, bo to twój zwierzchnik i siła ułatwić ci potrafi. Trudu i starania nie żałuj bacząc, że finis coronat opus[356], i bądź pewien, że za ową życzliwość matka nasza równą ci miłością nagrodzi.”
— Ot mi nagroda! — mruknął ponuro młody Tatar.
— Na miły Bóg! Czemużeś nikomu słowem nie wspomniał? — zakrzyknął Wołodyjowski.
— Waszej miłości chciałem wszystko powiedzieć, alem nie miał jeszcze kiedy, bom po owym szwanku chorował; przed ichmościami — tu Mellechowicz zwrócił się ku oficerom — miałem tajemnicę nakazaną, któren nakaz milczenia zechcesz pewnikiem wasza miłość teraz znów ichmościom wydać, aby tamtych nie zgubić.
— Dowody twojej cnoty są tak oczywiste, że i ślepy by im zaprzeczyć nie mógł — rzekł mały rycerz. — Prowadź dalej dzieło z Kryczyńskim. Żadnej przeszkody mieć w tym nie będziesz, chyba pomoc, na co ci moją rękę, jako zacnemu kawalerowi, daję. Przyjdźże dziś do mnie na wieczerzę.
Mellechowicz uścisnął podaną mu rękę i skłonił się po raz trzeci. Z kątów ruszyli się ku niemu i inni oficerowie mówiąc:
— Tośmy się na tobie nie poznali, ale nie umknie ci dziś ręki, kto cnotę kocha.
Lecz młody Lipek wyprostował się nagle i przechylił w tył głowę jak ptak drapieżny dziobać gotowy.
— Przed godniejszymi stoję — rzekł.
Po czym wyszedł z izby.
Uczyniło się gwarno po jego wyjściu. „Nic dziwnego — mówili między sobą oficerowie — burzy mu się jeszcze serce o to posądzenie, ale to minie. Trzeba nam inaczej go traktować. Fantazją ma on prawdziwie kawalerską! Wiedział hetman, co robił! Dziwy się dzieją, no, no!…”
Pan Snitko triumfował po cichu i w końcu nie mógł wytrzymać, lecz zbliżywszy się do pana Zagłoby, skłonił mu się i rzekł:
— Pozwól waszmość pan, a tak i ów wilk nie zdrajca…
— Nie zdrajca? — odparł Zagłoba — Zdrajca, jeno cnotliwy zdrajca, bo nie nas, ale ordę zdradza… Nie trać waćpan nadziei, panie Snitko, będę się co dzień modlił za waści dowcip, może się Duch Święty zlituje!
Basia cieszyła się wielce, gdy jej pan Zagłoba o całej sprawie opowiedział, bo miała dla Mellechowicza życzliwość i litość.
Ale mały rycerz począł gładzić po różowej twarzy Baśkę i odrzekł:
— O, mucho utrapiona, znają cię! Nie o Mellechowicza ani o ufność ci chodzi, jeno by ci się chciało w step lecieć i bitwy zażyć! Nic z tego…
To rzekłszy począł ją raz po razu całować w usta.
— Mulier insidiosa est![357] — rzekł z powagą Zagłoba.
Tymczasem Mellechowicz siedział z owym przysłanym Lipkiem w swojej kwaterze i rozmawiali po cichu. Siedzieli tak blisko siebie, że prawie czołem w czoło. Kaganek z baraniego łoju płonął na stole, rzucając żółte blaski na twarz Mellechowicza, która była mimo całej swej piękności po prostu straszna, taka malowała się w niej zawziętość, okrucieństwo i dzika radość.
— Halim, słuchaj! — szeptał Mellechowicz.
— Effendi[358] — odrzekł posłaniec.
— Powiedz Kryczyńskiemu, że mądry, bo w piśmie nie było nic, co by mnie mogło zgubić. Powiedz mu, że mądry. Niech nigdy wyraźniej nie pisuje… Oni mi teraz będą jeszcze bardziej ufali… wszyscy! Sam hetman, Bogusz, Myśliszewski, tutejsza komenda — wszyscy! Słyszysz? Niech ich mór wydusi!
— Słyszę, effendi.
— Ale naprzód w Raszkowie muszę być, a potem tu wrócić.
— Effendi, młody Nowowiejski cię pozna.
— Nie pozna. Widział mnie już pod Kalnikiem, pod Bracławiem i nie poznał. Patrzy we mnie, brwi marszczy, ale nie poznaje. On miał piętnaście lat, jak z domu uciekł. Ośm razy zima od tego czasu stepy pokryła. Zmieniłem się. Stary by mnie poznał, ale młody nie pozna… Z Raszkowa dam ci znać. Niech Kryczyński będzie gotów i blisko się trzyma. Z perkułabami[359] musicie porozumienie mieć. W Jampolu także nasza chorągiew jest. Boguszowi wmówię, żeby u hetmana ordynans dla mnie do Raszkowa wyrobił, że stamtąd łatwiej mi będzie Kryczyńskiego praktykować. Ale tu muszę wrócić… muszę!… Nie wiem, co się zdarzy, jako się ułoży… Ogień mię pali, w nocy sen ode mnie ucieka… Gdyby nie ona, byłbym zmarł…
— Błogosławione jej ręce.
Wargi Mellechowicza poczęły się trząść i pochyliwszy się jeszcze bliżej ku Lipkowi, jął szeptać jakoby w gorączce:
— Halim! Błogosławione jej ręce, błogosławiona głowa, błogosławiona ziemia, po której chodzi, słyszysz, Halim! Powiedz tam im, żem już zdrów — przez nią…
Rozdział XXV
Ksiądz Kamiński, za młodych lat żołnierz i kawaler wielkiej fantazji, siedział pod starość w Uszycy i parafię restaurował. Ale że kościół był w zgliszczach, a parafian brakło, zajeżdżał ów proboszcz bez owieczek do Chreptiowa i po całych tygodniach tam przesiadując, rycerstwo pobożnymi naukami budował.