Wobec czego jej mrugająca odpowiedź brzmiała: Oto Niemowlę B, kochaniutka. Weź je teraz sobie i nie przeszkadzaj w herbacie z Jego Ekscelencją. Zawsze chciałam zapytać, po co stawiają te wysokie budynki wykładane na zewnątrz lustrami.

Powyższe niuanse i subtelności dialogu mruganego zupełnie nie mieściły się w zakresie rozumnego postrzegania Mr Younga, tak że obserwując wymianę konspiracyjnych uprzejmości, poczuł się bardzo zakłopotany i pomyślał, co następuje: Ten Russel... on to wiedział, co mówi. Bez dwu zdań.

Pomyłka siostry Mary mogłaby zostać dostrzeżona w porę przez nowo przybyłą zakonnicę, gdyby nie fakt, że tę ostatnią w pokoju bacznie obserwował facet z Secret Seryice, Mr Dowling, i nie próbował nawet ukryć wzbierającego w nim niepokoju. Ów rosnący niepokój był pośrednim skutkiem ćwiczenia określonych reakcji na widok ludzi w długich, luźnych szatach, a zwłaszcza w czepcach oraz stanów, gdy —jak w tej chwili — do zmysłów przed­miotu treningu docierały sprzeczne sygnały. Osobnicy cierpiący na niedowład zdolności kategoryzowania bodźców zewnętrznych nie powinni nosić broni palnej, zwłaszcza gdy polecono im asy­stować przy naturalnym porodzie, który był najwyższą ilustracją tego, jak bardzo nieamerykański jest sposób przychodzenia no­wych obywateli na świat. Ponadto wiadomo, że w zakonnych szpi­talach są brewiarze.

Mr Young wzdrygnął się.

— Czy wybrał pan już imię? - zapytała figlarnie siostra Mary.

— Hę? Nie, jeszcze nie. Dziewczynce dalibyśmy imię po mojej matce. Lucinda. Albo Germaine. Tak chciała Deirdre.

— Asmodeusz brzmi bardzo ładnie — powiedziała siostra Ma­ry, przypomniawszy sobie o powołaniu. — Albo Damien. Damien jest ostatnio bardzo popularny.

* * *

Anathema Device miała osiem i pół roku. Imię wybrała dla niej matka, kobieta słabo zorientowana w zawiło­ściach teologicznych. Pewnego dnia gdzieś przeczytała słowo, które przypadło jej do gustu tak bardzo, że postanowiła ochrzcić córkę takim imieniem. Córka zaś wykazywała wielkie za-

interesowanie Księgą. Pochłaniała ją w tajemnicy przed matką no­cą, pod kołdrą i przy latarce.

Rówieśnicy Anathemy uczyli się ze zwykłych elementarzy boga­to ilustrowanych jabłuszkami, piłeczkami, karaluszkami itd. Rodzi­na Device całkowicie odrzucała takie metody. Ich córka ćwiczyła czytanie z Księgi.

W Księdze nie było żadnych jabłuszek ani piłeczek, za to po­czesne miejsce zajmował osiemnastowieczny drzeworyt przedsta­wiający spalenie na stosie niejakiej Agnes Nutter, która sprawiała wrażenie zadowolonej ze swego losu.

Pierwszym słowem, które Anathema samodzielnie przeczytała było słowo “przistoyny". Niewielu spośród nas w wieku ośmiu lat zdawało sobie sprawę, z tego, że przistoyny czasem znaczy akuratny, lecz Anathema wiedziała to od początku.

Drugim słowem było właśnie “akuratny".

Pierwsze samodzielnie przeczytane zdanie brzmiało:

Oto mówię do ciebie, a zważ Słowa moje. Nadjedzie Czterech, a Czte­rech Nadjedzie, a Trzech Nadjedzie z Niebios, a Jeden Nadjedzie w płomie­niach i nikt, i nic ich nie zatrzymie — ani ryby, ani dżdża, ani bicz, ani Anioł, ani Diabeł. I ty będzies z z niemi, Anathemo.

Anathema lubiła czytać o sobie.

(Ostatnio troskliwi rodzice czytający tygodniki w niedzielne popołudnia, mogli nabyć książeczki, gdzie bohaterowie nosili imiona ich dzieci. W zamyśle autorów miało to wzbudzić większe zainteresowanie książką u dzieci. W przypadku Anathemy zaś, w jej ukochanej Księdze występowała nie tylko ona sama, lecz także jej rodzice, dziadkowie i pradziadkowie aż do siedemnaste­go wieku. Ona sama była wciąż małym wielkim egocentrykiem i nie przejmowała się nazbyt, że w Księdze nie wspomniano ojej dzieciach, zaś fabuła wybiegała naprzód tylko jedenaście lat. Kiedy ma się osiem i pół roku, jedenaście lat to prawie wieczność, a jeśli wierzyć Księdze, to rzeczywiście cała wieczność).

Była bardzo inteligentnym dzieckiem o bladawej cerze, czar­nych oczach i takichże włosach. Sprawiała, że wszyscy czuli się skrę­powani w jej towarzystwie - zdolność tę, jak również szkodliwy dla zdrowia nadmiar cech metapsychicznych odziedziczyła po swej prapraprapraprababce.

Była nad wiek rozwinięta i opanowana. Jedynie nauczyciele kaligrafii strofowali ją. Nic w tym dziwnego, gdyż pismo ośmio­letniej dziewczynki na pewno nie rzucałoby się w oczy trzysta lat temu.

* * *

Ani ochrona, ani nawet małżonka attache nie zoriento­wali się, że Niemowlę A, które wyjechało z sali poporodo­wej (och, to tylko chwila, zważymy, zmierzymy - takie są przepisy, kochani państwo), gdy niedługo później wróciło, było już Niemowlęciem B.

Mr Thaddeus J. Dowling, attache kulturalny i szczęśliwy ojciec w jednej osobie, został pilnie wezwany do Waszyngtonu kilka dni wcześniej, lecz pozostał w stałym kontakcie telefonicznym z rodzą­cą, ze swojego gabinetu pomagając jej przeć i dyktując tempo od­dechów między skurczami.

Nie przeszkadzało mu to wcale w rozmowie, którą równocze­śnie z innego aparatu prowadził z doradcą do spraw inwestycji. Raz, co prawda, zmuszony był zrobić dwudziestominutową prze­rwę między wdechem a wydechem żony, ale to przecież nic waż­nego.

Narodziny dziecka to jedyne w swoim rodzaju wspólne dozna­nia dwojga ludzi. Nic dziwnego, że nie chciał opuścić nawet ułam­ka sekundy z tego wydarzenia.

Jeden z ochroniarzy zarejestrował cały poród na taśmie video.

* * *

Powszechnie wiadomo, że licho nie śpi, wobec czego nie rozumie, dlaczego inni muszą sypiać. Crowley jednak lu­bił spać. Sen był jedną z niewielu przyjemności tego świa­ta, której oddawał się z rozkoszą, zwłaszcza po sutym obiedzie. Przespał prawie całe dziewiętnaste stulecie, nie dlatego, że potrze­bował snu, lecz dlatego, że po prostu - sprawiło mu to autentycz­ną przyjemność[10].

Przyjemności tego świata. Cóż, będzie lepiej, jeśli zacznie się im oddawać teraz, kiedy ma jeszcze trochę czasu.

Bentley pędził przez noc z rykiem silnika, kierując się na wschód.

Trzeba przyznać, że Crowley popierał Armageddon. Na pyta­nie, dlaczego od tysięcy lat próbował coś zmajstrować w ludzkich poczynaniach, odpowiadał odruchowo: Ależ tylko po to, by nastał Armageddon, a Piekło zatriumfowało. Ale co innego majstrować przy bombie, a co innego być świadkiem wybuchu. Wiedział od dawna, że nie ominie go widok końca świata. Był przecież nie­śmiertelny, nie miał zatem wyboru. Jednak cały czas miał nadzieję, że do tego jeszcze bardzo daleko.

Bo zdążył polubić ludzi. A to poważnie osłabiało diabelską na­turę.

Rzecz jasna, robił co w jego mocy dla uprzykrzenia życia wszystkim ludziom - w końcu było to jego powołanie, ale nawet największa podłość z jego strony wydawała się dziecinnym psiku­sem wobec tego, co ludzie wyczyniali ze sobą. Mieli prawdziwy ta­lent do czynienia zła, jakby zaprojektowano w nich wadę fabry­czną. Przychodzili na świat, który od początku był im na tysiące sposobów nieprzyjazny, a potem usilnie starali się, by stał się ich wrogiem. Coraz trudniej było wymyślić coś tak diabelskiego, co by przyćmiło powszechną i wrodzoną złośliwość ludzi. W zeszłym tysiącleciu Crowley kilka razy miał ochotę powiedzieć tym na Dole: Słuchajcie, możemy sobie odpuścić już teraz, zamknąć kramik z Dis i Pandemonium i przenieść się tutaj. Skończyło się zapotrze­bowanie na nasze usługi. Sami wymyślili rzeczy, októrych się nawet w Piekle nie śniło, a nawet używają elektrowstrząsów. Mają to, cze­go u nas brakuje. Mają wyobraźnię. No i elektryczność.

Jeden z nich napisał, że... zaraz... Piekło opustoszało, wszystkie diabły są tutaj, na ziemi.

Swego czasu Crowley chwalił sobie świętą inkwizycję w Hisz­panii. Był tam osobiście, spędzając miłe chwile w tawernach i do­mach rozrywki w błogiej nieświadomości tego, co się dzieje w lo­chach. Ze stosownymi listami polecającymi poszedł się rozejrzeć tu i tam, wrócił i przez tydzień pił na umór.

Ależ dziwak z tego Hieronima Boscha.