Mały Układ był w swej istocie tak prosty, że nawet nie zasługiwał na wielkie litery w nazwie. Jedynym uzasadnieniem takiej pisowni było kryterium uznaniowe (sic!). Podyktował go zdrowy rozsądek stron, które zmagając się jak rasowi agenci wywiadu, doszły do wnio­sku, że istniejąc od tysięcy lat i zmagając się ze sobą we wszelkich możliwych okolicznościach, mają o wiele więcej wspólnego z bezpo­średnim przeciwnikiem, który był pod ręką, niż z dalekimi sojuszni­kami i przełożonymi. Ciche gentlemens agreemento nieingerencji w strefy wpływów działania drugiej strony. Układ gwarantował, że nie wygrywając, strona również nie przegrywała, mogła za to wykazać się przed przełożonym sążnistym raportem o kolejnych sukce­sach w ciężkich zmaganiach z przebiegłym i doskonale poinformo­wanym przeciwnikiem.

W praktyce oznaczało to, że Crowley miał wolną rękę w planowa­niu rozwoju Manchesteru, zaś Azirafal działał swobodnie w Shropshi-re. Gdy Crowley zajął się Glasgow, Azirafal objął pieczę nad Edynbur­giem. Żaden nie rościł sobie praw wyłączności do Milton Keynes[11], chociaż obydwaj zgłosili to w raportach jako osobiste osiągnięcie.

Naturalną konsekwencją Układu było więc to, że każdy dbał o rewiry kolegi, ilekroć wymagały tego okoliczności lub nakazywał zdrowy rozsądek. W końcu obydwaj wywodzili się z tego samego rodu. Zatem jeśli jeden ruszał na krótki wypad z kuszeniem na głę­boką prowincję, należało się spodziewać, iż drugi uda się do mia­sta dla wywołania tu i ówdzie standardowej niebiańskiej ekstazy. Sprawy toczyły się równolegle bez konieczności wszechstronnego współudziału, co w praktyce dawało więcej wolnego czasu każdemu i redukowało koszty o pięćdziesiąt procent.

Czasami Azirafala gryzło poczucie winy za taki stan rzeczy. Ty­siące lat obcowania z ludźmi riie pozostało bez skutków ubocznych w jego mentalności, tyle że były one skrajnie różne od zmian w mentalności Crowleya.

Ponadto zwierzchnicy nie dbali specjalnie o to, kto i ile robił, jeśli zadanie zostało wykonane.

Obecne czynności Azirafala można byłoby nazwać towarzysze­niem Crowleyowi w karmieniu kaczek ze stawu w St. James Park.

Kaczki z St. James Park tak przywykły do przyjmowania pokar­mu z rąk spotykających się tam potajemnie agentów służb specjalnych, że wykształciły w sobie swoisty odruch Pawiowa. Jeśli wybrane­mu losowo kaczorowi z St. James Park pokażemy zdjęcie dwóch męż­czyzn, z których jeden będzie miał czarną pelisę, a drugi ciemny płaszcz i dobrany kolorystycznie szalik, kaczor natychmiast podnie­sie głowę i zacznie wyczekująco kłapać dziobem. Kaczki o wyrobio­nych gustach preferują chleb razowy z rąk radzieckiego attache kul­turalnego, zaś zakalcowate kromki od “Hovis i Marmite", rzucone wprawną ręką szefa MI 9, to prawdziwy przysmak dla koneserów.

Azirafal rzucił kawałek skórki w stronę najbardziej parszywego kaczora, który chwycił go w locie i natychmiast poszedł na dno jak kamień.

Anioł odwrócił się do Crowleya i mruknął:

— No, wiesz...

— Przepraszam — powiedział Crowley. - Zapomniałem się. Kaczor wynurzył się, trzepocząc wściekle skrzydłami.

— Naturalnie wiedzieliśmy, że coś się szykuje — podjął Azirafal. — Ale sądziliśmy, że takie cuda mogą się dziaćtylko w Ameryce. Za oceanem przepadają za czymś takim.

— I wystarczy, że tam przepadają — stwierdził posępnie Crowley, w zamyśleniu wędrując wzrokiem do bentleya. Solidne klamry przytwierdzały tylne koło do błotnika i mostu.

— No tak. Amerykański dyplomata z misją. Za dużo blichtru, za dużo tanich popisów. Odnoszę wrażenie, że traktujecie Arma-geddon jak szlagier z Hollywood, który powinien się dobrze sprze­dać tam, gdzie się da.

— Nie tam, gdzie się da, tylko wszędzie. Absolutnie wszędzie. We wszystkich królestwach tego świata - odparł Crowley.

Azirafal rzucił ostatnie okruchy kaczkom, które natychmiast zmieniły obiekt nagabywania na bułgarskiego attache do spraw marynarki i tajemniczego dżentelmena w krawacie w barwach Cambridge. Azirafal wrzucił papier do kosza, stanął twarzą do Crowleya i powiedział:

— To MY wygramy.

— Ale TY tego nie chcesz - odparł diabeł.

— Wyjaśnij dlaczego, jeśli łaska.

— Słuchaj... - zaczął Crowley rozpaczliwie. - Powiedz, ilu macie u siebie muzyków? Tych prima sort,hę? Azirafal poczuł się zbity z tropu.

— No... Niech pomyślę... to będzie... - zaczął niepewnie.

— Dwóch... - stwierdził Crowley. - Tylko Elgara i Liszta. Ni­kogo więcej. Reszta u nas. Beethoven, Brahms, Bachowie, Mozart. Wszyscy. Potrafisz sobie wyobrazić wieczność tylko z Elgarem?

Azirafal zamknął oczy.

— Za łatwo ci przyszło — wystękał.

— A widzisz - ciągnął Crowley z błyskiem triumfu w oku. Znał czułe punkty Azirafala, jednym z nich była muzyka. - Nie ma płyt kompaktowych. Nie ma Royal Albert Hali. Nie ma Carnegie. Ani Glyndbourne'a. Tylko niebiańskie chóry dwadzieścia cztery godzi­ny na dobę.

— To niesmaczne - mruknął Azirafal.

— Ty to powiedziałeś. Jak jajka na miękko bez soli. A propos,jajek też nie ma... Ani soli. Ani wędzonego łososia z cytrynką. Ani restau­racji, gdzie wszyscy cię znają. Ani krzyżówek w “Daily Telegraph". Ani sklepików ze starociami. Ani antykwariatów. Ani białych kru­ków. — I Crowley jątrzył coraz głębiej w nieoficjalnych upodobaniach Azirafala — ...ani nawet srebrnych tabakierek późnowiktoriańskich.

— Ale po naszym zwycięstwie życie będzie lepsze - zakrakał Azi­rafal.

— Tyle, że nieciekawe. Słuchaj, doskonale wiesz, że to ja mam rację. Tobie do szczęścia potrzeba tylko harfy, a mnie wideł.

— Przecież wiesz, że u nas się nie grywa na harfach.

— My też nie używamy wideł. To była przenośnia. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Azirafal spojrzał na swoje wypielęgnowane dłonie.

— Moi bardzo chcą, by to się stało. W końcu od początku o to chodziło. Ostatni sprawdzian na ogniste miecze, Czterech Jeźdź­ców, morze krwi, no i cała ta nudna reszta - powiedział, wzruszając ramionami.

— A potem co? KONIEC GRY, WRZUĆ MONETĘ?

— Czasami zupełnie nie nadążam za twoimi figurami retorycz­nymi.

— Lubię morze, jakie jest. To wszystko nie musi nastąpić. Nie musicie prowadzić testu aż do kompletnego zniszczenia wszystkie­go i wszystkich, tylko po to, aby się przekonać, czy nie popełniono błędu w planach.

Azirafal ponownie wzruszył ramionami.

— Zrozumienie tego przerasta możliwości twojego umysłu — skwitował, owinął się dokładniej płaszczem i postawił kołnierz. Nad miastem gromadziły się ołowiane chmury. - Poszukajmy cieplej­szego miejsca.

— Mam wskazać drogę? - zapytał ponuro Crowley. Ruszyli mil­czący i przygnębieni.

— Nie w tym rzecz czy się z tobą zgadzam, czy nie - zaczaianioł, gdy szli przez trawnik. - Ale w tym, że mnie nie wolno nie wykonać polecenia. Rozumiesz to rzecz jasna.

—Jasne - odparł Crowley. - Mnie też. Azirafal spojrzał na niego przeciągle.

— Nie przesadzaj. Jesteś przecież diabłem.

— Zgadza się. Z tym, żemoi pochwalają nieposłuszeństwo w ogólnym sensie. Ale pewne przypadki niesubordynacji karane są z całą surowością.

—Jak na przykład niesubordynacja wobec Nich, czy tak?

—A pewnie. Byłbyś zdumiony widząc, jacy są skrupulatni. A może i nie. Jak sądzisz, ile nam jeszcze zostało? - zapytał Crow-;| ley i skinął w stronę bentleya, w którym drzwi otworzyły się samo-, czynnie.

— Przepowiednie nie są dokładne - odparł Azirafal, sadowiąc się obok kierowcy. - Na pewno do końca tego stulecia. Chociaż pewnych oznak możemy spodziewać się wcześniej. Większość prze­powiedni minionego wieku podaje, co się będzie działo, ale w żad­nej nie ma nic konkretnego o terminie.

Crowley skierował palec na kluczyk, a ten sam obrócił się w sta­cyjce.

— Co takiego?

— No więc to zwykle brzmi tak - zaczął anioł. -1 nastąpi koniec świata roku n-tego pierwszego. Albo drugiego. A w niektórych trzeciego. Nie ma tylko szóstki na końcu, więc chyba jednak w któ­rymś kończącym się na sześć.