Изменить стиль страницы

Drzwi otworzyły się i obie wysiadły. Francesca ledwo mogła uwierzyć oczom. Znajdowały się w jasno oświetlonym, okrągłym pomieszczeniu o średnicy trzydziestu metrów, z kopulastym dachem. Trudno było określić dokładnie jego wymiary, ponieważ wypełniały je grube rury, wężownice i kadzie wszelkich rozmiarów. Pośród tych przewodów i zbiorników krzątało się w milczeniu lub gapiło w monitory komputerowe kilkunastu techników w białych fartuchach.

– No i co pani na to? – spytała z wyraźną dumą Brunhilda.

– Niewiarygodne! – odparła z niekłamanym podziwem Francesca. – Gdzie jesteśmy, na dnie morza?

Olbrzymka uśmiechnęła się.

– Tu będzie pani pracować – powiedziała. – Chodźmy, oprowadzę panią.

Chociaż rury szły w różnych kierunkach, w tym szaleństwie była metoda. Wszystkie rury ostatecznie zbiegały się w środku pomieszczenia.

– Tu ustawia się parametry oddziałujące na materiał rozszczepialny – wyjaśniła Brunhilda, wskazując na migające światła na tablicy sterowniczej. – Nasze podwodne laboratorium stoi na czterech nogach. Dwie z nich służą ponadto jako rury wlotowe, a drugie dwie jako wylotowe. Ponieważ znajdujemy się w akwenie słodkowodnym, dlatego najpierw dodajemy do wody sól i minerały morskie, które są w tych pojemnikach.

Przeszły do środka pomieszczenia, które zajmował potężny cylindryczny zbiornik mający sześć metrów średnicy i trzy wysokości.

– Z pewnością jest w nim anasazium – powiedziała Francesca.

– Właśnie. Woda opływa rdzeń, a następnie przez dwa wsporniki powraca do jeziora.

Wróciły do głównej tablicy sterowniczej.

– No i co, doktor Cabral, jak bliscy jesteśmy powtórzenia pani procesu? – spytała Brunhilda.

Francesca sprawdziła wskazania przyrządów pomiarowych.

– Chłodzenie, napięcie prądu, temperatura, wszystko w porządku. Jesteście blisko, bardzo blisko.

– Poddaliśmy anasazium działaniu ciepła, zimna i elektryczności, ale z ograniczonymi sukcesami.

– Nic dziwnego. Brak drgań akustycznych.

– Oczywiście!

– Pojęliście zasadę, ale proces nie uda się bez poddania materiału działaniu fal dźwiękowych o pewnym natężeniu, zharmonizowanych z innymi siłami. To tak, jakby z kwartetu smyczkowego zabrać wiolonczelę.

– Błyskotliwe! Jak pani to odkryła?

– Wystarczyło pomyśleć nieszablonowo. Jak pani wie, do tej pory istniały trzy główne metody odsalania wody. W elektrodializie i osmozie odwróconej naelektryzowana woda przepływa przez membrany, które usuwają sól. Trzecia metoda to destylacja, polegająca na odparowaniu wody w taki sam sposób, w jaki pod wpływem słońca paruje woda w oceanach. Wszystkie trzy wymagają ogromnych nakładów energii, przez co koszty odsalania rosną nadmiernie. Moja metoda polega na zmianie struktury cząsteczkowej i atomowej. W trakcie procesu powstaje energia, która go podtrzymuje. Najmniejsza niedokładność i wszystko na nic.

– Ile czasu potrzeba na przystosowanie tego laboratorium do pani wymagań?

– Tydzień.

– Trzy dni – oświadczyła Brunhilda.

– Skąd ten pośpiech?

– Zwołałam zebranie zarządu Gokstad. Przyjadą tu ludzie z wszystkich kontynentów. Chcę zademonstrować im pani proces. Kiedy zobaczą efekty, powrócą do swoich krajów i przystąpimy do realizacji globalnego planu.

– Uporam się z tym w dwadzieścia cztery godziny – odparła Francesca po krótkim zastanowieniu.

– To znacznie krócej niż tydzień.

– Kiedy mam motywację, pracuję szybciej. Ale nie za darmo.

– Pani nie może się ze mną targować.

– Wiem. Chcę jednak, żeby wypuściła pani moją przyjaciółkę. Uśpiliście ją. Nie ma pojęcia, gdzie jest ani jak tutaj trafiła. Nigdy pani nie zidentyfikuje i nie sprawi kłopotów. Uwięziono ją tutaj, żebym uruchomiła odsalarnię. Potem nie będzie już pani potrzebna.

– Zgoda – odparła Brunhilda. – Wypuszczę ją, jak tylko zobaczę pierwszą szklankę czystej wody.

– A jakie mam gwarancje, że dotrzyma pani słowa?

– Żadnych. Przecież i tak nie ma pani wyjścia.

Francesca skinęła głową.

– Będzie mi potrzebny sprzęt i bezwzględny posłuch.

– Cokolwiek pani zechce – odparła Brunhilda i przywołała gestem kilku techników. – Doktor Cabral ma otrzymać wszystko, czego zażąda, zrozumiano?

Na jej rozkaz inny technik przyniósł poobijaną aluminiową walizeczkę.

– To chyba pani własność – powiedziała Brunhilda. – Znaleźliśmy ją w domu pani znajomych. Muszę iść. Proszę mnie wezwać, kiedy będzie pani gotowa do przeprowadzenia próby.

Francesca miłośnie pogładziła dłonią walizeczkę, w której był jej roboczy model procesu odsalania.

Brunhilda Sigurd odmaszerowała do windy. Kilka minut potem powróciła do komnaty na wieży. Czekali tam na nią bracia Kradzikowie, których wezwała przez telefon.

– Po tylu latach czekania i rozczarowań proces doktor Cabral wkrótce będzie nasz – oznajmiła triumfalnie.

– Kiedy? – spytał jeden z bliźniaków.

– Powinien zacząć działać za dwadzieścia cztery godziny.

– Nie, nie – odezwał się drugi bliźniak, błyskając metalowymi zębami. – Kiedy zabawimy się z tymi kobietami?

Powinna była się tego domyślić. Bracia byli jak dwa roboty zaprogramowane wyłącznie na torturowanie i mordy. Po uruchomieniu procesu odsalania nie zamierzała darować Francesce życia. Zazdrościła jej osiągnięć naukowych i urody, a po za tym chciała się zemścić za to, że straciła przez nią dużo czasu i pieniędzy. Do Gamay nie żywiła szczególnych uraz. Tyle tylko, że lubiła załatwiać sprawy do końca.

– Wkrótce – odparła z lodowatym uśmiechem.

37

Śniady nocny strażnik, były żołnierz piechoty morskiej, stał na końcu mola Walhalli i palił papierosa. Kiedy zjawił się jego zmiennik i poprosił o raport, zmrużonymi oczami spojrzał na lśniące w słońcu jezioro i pstryknięciem posłał niedopałek do wody.

– Ruch jak w ulu – odparł śpiewnym akcentem z Alabamy. – Całą noc latały śmigłowce.

Na dźwięk łopat nadlatującego helikoptera były żołnierz Zielonych Beretów, zmiennik strażnika, spojrzał w górę.

– Mamy następnych gości – powiedział.

– Co się dzieje? Pracuję w nocy, a śpię w dzień, więc mało do mnie dociera.

– Na naradę zlatują się grube ryby. Cała załoga na nogach, a teren strzeżony jak nigdy. – Zmiennik spojrzał na jezioro. – Płynie “Królowa Tahoe”, punktualnie.

Podniósł lornetkę do oczu i skierował ją na tyłnokołowiec sunący wolno w stronę północnego krańca jeziora. “Królowa Tahoe” przypominała trochę parowiec z filmu Statek komediantów. Pomalowana na biało wyglądała jak polukrowana, a jej dwa pokłady oddzielone były jasnoniebieskim pasem.

Z przodu miała dwa wysokie czarne kominy, a młócące spokojną wodę jeziora, pchające ją naprzód koła łopatkowe biły w oczy jaskrawą czerwienią. Na górnym pokładzie trzepotały na wietrze czerwone, białe i niebieskie chorągiewki.

– Hmm – mruknął strażnik, lustrując pokład. – Niewielu tam dziś turystów.

Nie byłby tak spokojny, gdyby wiedział, że przyglądają mu się te same zielone jak rafa koralowa oczy, które wczoraj patrzyły na niego spod paralotni. Austin stał w przypominającej kształtem pudełko cygar sterówce na pokładzie dziobowym. Obserwował strażników na molu, oceniając ich czujność. Widział, że są uzbrojeni, ale najwyraźniej się nudzili.

Przy sterze stał kapitan statku, pochodzący z Emerald Bay, doświadczony weteran żeglugi jeziorowej.

– Zwolnić o parę węzłów? – spytał.

Tylnokołowiec był zbudowany z myślą o wygodzie, a nie szybkości podróży. Jeśli zwolni jeszcze bardziej, stanie w miejscu, pomyślał Austin.

– Płyniemy tak jak teraz, kapitanie – odparł. – Ze spuszczeniem łodzi nie powinno być problemu.

Spojrzał na molo i zobaczył, że jeden strażnik odchodzi, a drugi się chowa. Liczył, że utnie sobie drzemkę.

– Dziękuję za pomoc. – Wyciągnął dłoń. – Mam nadzieję, że nie sprawiliśmy panu kłopotu, wynajmując statek w ostatniej chwili.

– Żegluję tą łajbą tam i z powrotem i jest mi obojętne, kto nią płynie. A poza tym ten rejs jest znacznie ciekawszy od zwykłej wycieczki.