gający tuman.

— Skierować samopasy do hali? — dopytywał się gorączkowo Ted.

— Nie — Edi machnął ręką. — Nie trzeba, dadzą sobie radę.

Wpadli do hali. Ted zaryglował właz i podbiegł do iluminatora. Na zewnątrz rozpętało się niesamowite piekło. W zapadłym nagle zmroku ukazały się pierwsze fale piasku i runęły na kopułę głównego budynku. Równocześnie cała powierzchnia roziskrzyła się drobnymi igiełkami wyładowań elektrycznych. Potem zrobiło się zupełnie ciemno. Tylko dachy zabudowań świeciły ciągłym bladym światłem iskrzenia.

— Piaskowa burza z wyładowaniami! — zawołał Edi z zachwytem. — Przyroda zawsze sobie poradzi! Nie ma wody — może być piasek. Byle gnębić biedne stworzenia. . .

Widać było, że z satysfakcją obserwuje bezskuteczne ataki piasku na zagubiony w pustyni skrawek cywilizacji.

— To pierwszy kontratak, odpowiedź Orfy na nasze wtargnięcie — powiedział po chwili. — Jak dotąd my jesteśmy górą. Ale przeciwnika nigdy nie należy lekceważyć!

22

Trąba powietrzna przeszła równie szybko, jak się pojawiła. Pozostawiła po sobie wały nawianego wokół budynków piasku. W miejscu gdzie przed chwilą stały samopasy, sterczały tylko pręty anten.

— Teraz patrz! — powiedział Edi uroczyście, gdy wyszli ponownie na ze-wnątrz.

Nacisnął klawisz sterowania. Przed halą zakotłowało się, jakby nowa, mniejsza burza wybuchła nagle w tym miejscu. Po chwili piasek opadł, a sześć samopasów triumfalnie kołysząc czułkami anten powędrowało sznureczkiem do hali.

— Jedno niebezpieczeństwo udało się nam z góry przewidzieć — powiedział

Edi. — Te automaty przeszły swój bojowy chrzest na Marsie, w głębi Czerwonej Pustyni. Jakie jeszcze niespodzianki mogą je spotkać tu, na Orfie?

— Mamo. . . — zaczął Ted, gdy zasiedli wieczorem do kolacji w kabinie mieszkalnej.

Spojrzała na syna, jakby przeczuwając, że chce ją spytać o coś bardzo ważne-go. Zachęciła go ciepłym spojrzeniem.

— Mamo, czy ty. . . i ojciec. . . jesteście zadowoleni ze swej pracy? Z tego, że jesteście tutaj, z dala od Ziemi i innych ludzi?

— Oczywiście! — odpowiedziała natychmiast. — Przecież nikt nas do tego nie zmuszał. Chcieliśmy sami, wybraliśmy. . . A dlaczego pytasz? Czy ty jesteś niezadowolony? Ciebie nikt nie pytał, wiec miałbyś prawo do niezadowolenia. . .

— Ależ nie, nie! — zaprotestował gwałtownie. — Ja bardzo, bardzo chcę.

Chciałbym nawet jeszcze więcej. . . Chciałbym być przydatny. . . wydaje mi się jednak, że nie jestem tu bardzo potrzebny, czuję się tu jakoś. . . ponadplanowo.

— A ty jesteś przekonany, że stać cię na dokonanie wielkich rzeczy, tylko my ci nie pozwalamy?! — dokończyła Anna z uśmiechem.

— Nno. . . tak! — bąknął Ted. — Skąd wiesz, że tak właśnie pomyślałem?

Roześmiała się wesoło, biorąc go za rękę.

— Znam to już skądś. . . Twój ojciec, gdy miał tyle lat, co ty, myślał zupełnie tak samo.

— Znałaś go już wtedy?

— Nawet wcześniej!

— Na Ziemi?

— Nie, na Ganimedzie. Jak wiesz, ojciec się tam urodził, a ja przyjechałam z rodzicami, mając dziesięć lat. Igen miał wówczas trzynaście. Był bardzo pewien siebie, zupełnie jak ty. Prowadził mnie na karkołomne wycieczki w góry Ganime-da i zwierzał się ze swych planów i. . . kłopotów. Największym kłopotem było oczywiście to, że dorośli nie dopuszczają go do niebezpiecznych prac i wypraw.

On już wtedy chciał lecieć do gwiazd. No i poleciał. . .

23

Ted słuchał z ciekawością. Nieczęsto się zdarzało, żeby miał czas na dłuższą rozmowę z matką, ona także była wiecznie czymś zajęta albo zmęczona.

— Mamo, ale jeśli się już wybrało tę drogę badacza przestrzeni. . . to chyba trzeba oddać się całkowicie tej pracy? Atros wciąż podkreśla, że jest nas mało i mało mamy czasu. . .

— Oczywiście! Widzisz przecież, jak wszyscy sumiennie spełniają swe obowiązki.

— Mamo — ciągnął Ted — bo taka na przykład Ewa. . . Właściwie to ją lubię, choć jest jeszcze taka dziecinna. . . Ale ona tylko pozornie jest tu, z nami. Tak naprawdę to ona jest bardziej tam, na Ziemi, niż tutaj. Nigdy nie widziała Ziemi, ale wydaje mi się, że ona bardziej ją kocha niż nasz statek, naszą pracę, no w ogóle naszą całą teraźniejszość. . . To chyba nie tak powinno być! Powinniśmy bardziej żyć tym, co mamy, niż tym, co zostało daleko. . .

Anna spojrzała na syna z powagą.

— Ja też najbardziej ze wszystkiego kocham Ziemię — powiedziała dobitnie.

— Atros, Geon, twój ojciec, który się na niej nie urodził — oni wszyscy także ją kochają, każdy na swój sposób. To dobrze, że Ewa interesuje się Ziemią. Dla was jest ona planetą tak samo nieznaną, jak Orfa i Flora. Powinniście ją poznawać i kochać.

— Może, gdy wrócimy. . . — zaczął Ted niepewnie.

— Nie! — przerwała Anna. — Teraz musisz ją pokochać, a przynajmniej zrozumieć jedno: że my wszyscy jesteśmy tu nie dlatego, że znienawidziliśmy Ziemię i uciekliśmy z niej, lecz dlatego właśnie, że ją kochamy. Wiem, że trudno ci to zrozumieć, ale to nie paradoks. Ziemia to nie tylko glob krążący wokół Słoń-

ca. Ziemia — to również i przede wszystkim ludzie, ich życie, historia, kultura. . .

Tak trzeba rozumieć słowo: Ziemia.

Ted patrzył w talerz, ważąc w myślach słowa matki. Miała rację: nie rozumiał

wielu rzeczy. . .

ROZDZIAŁ CZWARTY

W KTÓRYM POWSTAJE PYTANIE,

CZY BOLOTY ŻYWIĄ SI Ę AUTOMATAMI

Trzy dni upłynęły jednostajnie i bez rewelacyjnych Wydarzeń.

Zespół Geona wystartował „Sumem”. Tylko tak duża rakieta mogła podźwi-gnąć spory batyskaf. Wylądowali na wysepce w środku oceanu i jeszcze tego samego dnia weszli w zanurzenie. Od tej chwili nie można było porozumiewać się z nimi normalnymi kanałami łączności. Dopiero następnego dnia w południe sejsmografy zarejestrowały cztery kolejne wstrząsy, co oznaczało, że załoga batyskafu nie napotyka na żadne poważne trudności. Odtąd codziennie dochodziły od nich jedynie regularne sygnały sejsmiczne.

Grupa Igena penetrowała południowo-wschodnie rejony pustyni, na zachodzie szeroką ławą przeczesywały ją samopasy. Na tablicy kontrolnej w bazie można było w każdej chwili sprawdzić prawidłowość funkcjonowania automatów. Co-dzienne komunikaty z pustyni nie przynosiły nic prócz danych geologicznych i fizycznych.

Grupa łącznościowa miała nieustający kłopot: za wszelką cenę usiłowała zwrócić na siebie uwagę przypuszczalnych mieszkańców Flory. Sygnały wysy-

łane na wszystkich częstotliwościach pozostawały jednak bez odpowiedzi.

Lon Rahme, który był psychologiem („specjalistą od psychologii istot poza-ziemskich”, jak go złośliwie nazywali współtowarzysze) i wchodził w skład grupy łącznościowej, nazywał to ciągłe nadawanie sygnałów „wywoływaniem du-chów”. Jedyną osobą, wobec której nie upierał się przy swojej niewierze w istnienie floryjskiej cywilizacji, była Mais Proat (socjolog, zwana także „specjalistką od społeczeństw galaktycznych”, a ponadto językoznawca, ma się rozumieć także w skali kosmicznej, czego nieomieszkiwali podkreślać koledzy w chwilach dobrego humoru). Wobec Mais jednak nie tylko Lon tracił pewność siebie. Dziewczyna była po prostu niezwykle ładna.

Worek sensacji rozpruł się czwartego dnia.

Pollo zgłosił się o zwykłej porze. Przez kilka minut przekazywał dane — mnó-

stwo cyfr i symboli, które kierowano od razu do pamięci analizatorów. Najciekawszą wiadomość zachował „na deser”.

25

— Dziś w nocy czujniki zarejestrowały ruchy na pustyni w pobliżu pełzaków.

Tai, który miał właśnie dyżur, obudził mnie i Igena. Poszliśmy zobaczyć, co to jest. Okazało się, że żywe obiekty. Nie wiem, czy wolno mi je nazwać zwierzęta-mi, nie chcę się narażać biologom i wchodzić w ich kompetencje. Igen mówi, że to mu przypomina trylobity powiększone do rozmiarów hipopotama. Ja nie znam się na tym i raczej porównałbym je do czaszy rozpiętego parasola. Ocenicie zresztą sami, zrobiłem zdjęcia. Żywych okazów nie podejmujemy się dostarczyć — ważą pewnie po kilkaset kilogramów. Pamiętasz, Atros, naszego starego przyjaciela Bolota, tego z centrali namiarowej na Deimosie? On ważył chyba niewiele mniej. . .