Pierwszy pokaz „prawdziwego” nieba był dla Teda wielkim przeżyciem. Miał

wtedy zaledwie sześć lat. Ojciec zaprowadził go do obserwatorium, skąd poprzez przejrzystą kopułę widać było gwiazdy.

Niebo było czarne. Punkciki gwiazd, jak ostrza srebrnych szpileczek wwier-cały się zewsząd w patrzącego chłopca. Przestraszył się nieco tej przytłaczającej czarnej płachty, otulającej ich statek ze wszystkich stron. Nie odczuwał wtedy ani tego, że astrolot zawieszony jest w środku ogromnej pustki, ani też tego, że jest on tylko maleńkim atomem materii zagubionym w oceanie próżni. Pojęcia przestrzeni i rozmiarów były dla chłopca nieznane. Wydawało mu się raczej, że statek jest potężnym kolosem wobec tych mrowiących się kropelek światła, które wyglądały jak przylepione do szyb kopuły obserwacyjnej. Przestrzeń była czymś niewyobrażalnym i nie dającym się odczuć dla dziecka wychowanego w zamknię-

tym wnętrzu astrolotu, wielkiego co prawda, lecz zawsze dającego się obejść we wszystkich możliwych kierunkach, od końca do końca. Człowiek urodzony i wy-chowany pod ziemskim niebem, oglądając codziennie jego sklepienie nad głową, bardzo szybko oswaja się z niewyobrażalną głębią Kosmosu, z perspektywą wi-6

dzenia krajobrazu, z widokiem otwartej przestrzeni. Ted znał to wszystko jedynie ze stereofilmów, nie potrafił więc odczuć świata oglądanego z zewnątrz, spoza skorupy astrolotu, z powierzchni planety. . .

Wtedy, w obserwatorium, chłopiec odczuł tylko dziwne pomieszanie zaskoczenia, ciekawości i odrobiny strachu przed tym czymś zupełnie nowym i nieznanym. Najsilniejsza była jednak ciekawość i odtąd nikt na statku nie miał spokoju: Ted pytał o wszystko, co miało związek z gwiazdami, niebem, przestrzenią. . .

Pod kierunkiem najlepszych specjalistów zaczął systematycznie gromadzić wiedzę o Kosmosie. Bo przecież załoga „Cyklopa” składała się z najlepszych specjalistów w tej dziedzinie wiedzy.

Ewa nie ustępowała chłopcu pod względem ciekawości i postępów w nauce, choć zainteresowania jej przyjęły odmienny kierunek. Wcześniej niż Ted, bo ma-jąc pięć lat, zauważyła, że poza astrolotem istnieje jeszcze coś innego. Natury tego „czegoś” nie potrafiła na razie zgłębić, jednak pewien fakt wrył się w jej pa-mięć dość silnie. Kojarzył się z bolesnym stłuczeniem kolana, gdy pod wpływem silnego wstrząsu, naruszającego niczym dotąd nie zmącony, pozorny bezruch statku, upadła na podłogę. Nawet nie płakała zbyt długo, tak ją ten fakt zafrapował.

Z rozmów dorosłych dotarło do niej wówczas, że przyczyną wstrząsu był „meteor, który zareagował z polem osłonnym”. Nie mogła oczywiście wiedzieć, co to znaczy, odtąd jednak przysłuchiwała się uważnie rozmowom, z których wśród wielu innych nieznanych słów wyłowiła jedno, często powtarzane.

— Co to jest „Ziemia”? — spytała kiedyś ojca.

Geon nie od razu odpowiedział, zaskoczony tym niespodziewanym pytaniem.

Potem popatrzył na żonę, uśmiechnął się i poważnie wyjaśnił:

— Widzisz, Ziemia. . . to jest. . . jak ci to powiedzieć? To jest taka ogromna kula, gdzie żyją ludzie, tacy, jak my wszyscy. . .

— W środku? W tej kuli? — dopytywała się ciekawie. — Czy to jest taki statek kosmiczny, jak nasz?

— Ach, nie! — roześmiał się Geon. — To zupełnie coś innego. . . Tam jest niebo nad głową, drzewa, rzeki, zwierzęta. . .

— I ludzie? Dużo ludzi? Tyle, co tu, czy więcej? A co to są „drzewa”?

Ewa chciała wszystko wiedzieć od razu, a Geon mimo całego ogromu swej wiedzy planetologicznej poczuł się bezradny wobec pytań małej dziewczynki.

Zupełnie nie potrafił wyjaśnić jej rzeczy na pozór najprostszych i oczywistych.

Odwołał się do pomocy filmoteki, pokazał jej kilka filmów o Ziemi dostępnych dla jej dziecięcego umysłu. Ale zdawał sobie sprawę, że wszystko to jest jakimś niedoskonałym przybliżeniem. Zapewnił więc Ewę, że gdy zobaczy pierwszy raz w życiu prawdziwą planetę, gdy stanie na jej powierzchni, wówczas potrafi pojąć nieco lepiej te wszystkie sprawy. Pojmie je jednak do końca dopiero wtedy, gdy zobaczy tę właśnie planetę, o którą chodzi — Ziemię. Na koniec poradził jej żartem, by poczytała sobie trochę książek o Ziemi, których autorzy na pewno lepiej 7

niż on potrafią o niej opowiadać. Ewa potraktowała tę radę bardzo poważnie i już w wieku lat siedmiu potrafiła czytać zgromadzone w bibliotece mikrofilmy. Niewiele z nich rozumiała, lecz i to wystarczyło, by odkryć przed nią zaczarowany świat książki. Chciwie pochłaniała wszystko, co na temat Ziemi i jej mieszkań-

ców zawierały zasobniki informacyjne. To, czego nie potrafiła sobie odtworzyć z opisu i nielicznych filmów o Ziemi, uzupełniała wyobraźnią, stwarzając w ten sposób swój własny obraz tego, jak go sobie w myślach nazwała, „prawdziwego”

świata, Ziemi jej rodziców i. . . swojej, bo czuła się z nią związana bardziej niż ze statkiem, na którym przyszła na świat, niż z nieznanymi planetami, ku którym on zmierzał.

Na odprawie u dowódcy obecni byli wszyscy. W napięciu oczekiwano decyzji, która miała za chwilę zapaść. Zespół obliczeniowy zakończył właśnie pracę, a jej wyniki przeanalizowane przez Radę Naukową miały być za chwilę podane do wiadomości ogółu załogi.

— Nasze zaufanie do teorii Biełowa-Rocksa — zaczął Atros Lund — okazało się słuszne i uzasadnione: wbrew obawom pesymistów mamy przed sobą układ planetarny, zawierający obiekty o charakterze zbliżonym do planet ekosfery naszego Słońca. Badanie ich uznajemy za możliwe i ze wszech miar celowe. Chodzi jedynie o wybór schematu postępowania.

Wydaje nam się, że najkorzystniejszym manewrem będzie sprowadzenie statku na orbitę parkingową wokół Orfy, lądowanie na niej wszystkich małych rakiet i członu międzyplanetarnego z ładunkiem sprzętu; w następnej kolejności — start członu międzyplanetarnego w kierunku Flory, niestety, tylko z częścią załogi. Za wariantem tym przemawia szereg korzystnych jego stron: możemy rozdzielić się na dwie grupy dla prowadzenia prac na obu planetach, co przy niezmiernie ograni-czonym czasie przeznaczonym na badania jest dla nas ogromnie ważne; na orbicie parkingowej możemy zostawić statek bez załogi, co zwalnia nam trzy osoby, które możemy zatrudnić na planetach. Istnieje oczywiście pewne ryzyko. Zużycie materiałów napędowych będzie tu znacznie większe niż przy zastosowaniu innych spośród branych pod uwagę schematów postępowania. Wiąże się to z konieczno-

ścią manewrów w silnym stosunkowo polu grawitacyjnym w bezpośrednim są-

siedztwie planety. . .

— To znaczy — wtrącił Max — że o wejściu na orbitę wokół Flory nawet mowy być nie może?

— Niestety! — powiedział Atros. — Kosztowałoby nas to zbyt wiele paliwa. . .

— O ile dobrze rozumiem — powiedział Har — to na Florę wystartowałby samodzielny człon międzyplanetarny z kilkoma osobami załogi. Jak przedstawiałby się wobec tego program ratunkowy w wypadku awarii członu na Florze i niemoż-

8

ności samodzielnego powrotu?

— Otóż to właśnie stanowi ryzyko, o którym wspomniałem uprzednio — powiedział Atros z uśmiechem. — W takiej sytuacji musielibyśmy jednak polecieć tam „Cyklopem” i zabrać załogę za pomocą małych rakiet.

— Czym ryzykujemy? — spytał Ted.

— Strata paliwa uniemożliwi nam rozwinięcie pełnej szybkości w drodze powrotnej. Nasz powrót wydłuży się o kilka lub nawet kilkanaście lat! — wyjaśnił

Atros.

— Ależ. . . to jest przecież bez znaczenia. . . — zaczął Ted, lecz dostrzegł lekki uśmieszek na twarzy dowódcy i zamilkł. Zrozumiał, że nie wszyscy myślą tak samo, jak on.

— Ryzyko jednak, biorąc pod uwagę duży stopień niezawodności członu mię-

dzyplanetarnego, jest praktycznie niezmiernie małe — ciągnął Atros. — Jest jeden minus: grupa badająca Florę będzie praktycznie zdana na własne siły. Sygnał

stamtąd wysłany dotrze na Orfę, do reszty załogi, dopiero po kilku minutach, a przyjście z pomocą „Cyklopem” zajmie kilkadziesiąt godzin. . .