prezentuje mózg ludzki. . . W fantastycznych opowiadaniach powtarza się zazwyczaj wciąż ta sama niekonsekwencja: z jednej strony autorzy piszą o ogromnych, a mimo to ograniczonych i niedoskonałych „mózgach elektronowych”; z drugiej strony — stwarzają „roboty” o rozmiarach człowieka i zamykają w tej mizer-nej objętości intelekt niemal równy ludzkiemu, ba, czasem nawet przypisując tym fantastycznym tworom właściwości niemalże psychiczne. . . Jednym słowem, największa nawet ze znanych dziś maszyn „myślących” — postawiona w warunkach zupełnie nie znanych jej konstruktorom i programistom — nie zdoła ani w set-nej części osiągnąć tego stopnia przystosowania się do warunków, jakie wykazuje umysł przeciętnie zdolnego człowieka. Dlatego tu jesteśmy my, ludzie. Automaty stanowią tylko przedłużenie i usprawnienie naszych dłoni.

— Mamy przecież automaty budowlane, samoczynne stacje badawcze. . .

— Tak, ale i one nie potrafią niczego dokonać bez narzuconego przez nas programu i bez kontroli ze strony centralnego koordynatora, który, jak ci wiadomo, zajmuje trzecią część masy użytkowej statku. Czyżbyś poczuł się tu niepotrzebny wobec istnienia tych wszystkich urządzeń automatycznych?

Wypadek z Edim i rozmowa z matką utwierdziły Teda w przekonaniu, że mu-szą liczyć głównie na samych siebie, na swoją wiedzę i własne decyzje w niebezpieczeństwach. Ucieszyło go to bardzo, bo w skrytości ducha — jak każdy zresztą z uczestników wyprawy — liczył na niespodzianki, oczekiwał ich i wyobrażał

sobie swoje śmiałe czyny, godne zdobywcy przestrzeni. Marzenia dorosłych i bardziej doświadczonych członków załogi były może odrobinę trzeźwiejsze i głębiej ukryte, lecz na pewno nie różniły się zasadniczo od marzeń pełnego entuzjazmu szesnastolatka.

Dzień wejścia na orbitę wypełniły pospieszne i gorączkowe przygotowania.

Manewr odbył się zgodnie z planem — pod tym względem nie spodziewano się zresztą żadnych nieprzewidzianych przeszkód. Orbita była wysoka, przebiegała z dala od atmosfery i pasów radiacji, których spodziewano się w otoczeniu planety.

Sporządzone z tej odległości zdjęcia kartograficzne nie dawały jeszcze pojęcia o szczegółach powierzchni, lecz wystarczyły dla ustalenia miejsca pod budowę bazy. Miała stanąć wśród piasków rozciągającej się wzdłuż równika pustyni.

Pierwsze lądowały kolejno wszystkie trzy małe rakiety towarowe. Pilotował je Max, lecz nie opuszczał kabiny; tam, na dole, cały ładunek przenosiły na miejsce budowy automaty. Sterowane zdalnie maszyny budowlane uformowały z przeto-pionego piasku gładką płytę lądowiska. Odtąd transporty szły sprawnie, na dole przybywało sprzętu, a maszyny w krótkim czasie wzniosły pierwsze zabudowa-nia: w centrum placu budowy wyrosły ściany budynku głównego, pokrytego pół-

kulistą kopułą, a obok niego, niby szare ćmy — płaskie dachy hangarów i maga-13

zynu.

Choć tylko Max bywał na placu budowy, postępy robót śledzili wszyscy za pośrednictwem samoczynnych kamer telewizyjnych, wędrujących pośród automatów budowlanych.

Dzień lądowania — oczekiwany przez wszystkich z nie tajonym podniece-niem — rozpoczął się dla Teda niepomyślnie: wyznaczono go do załogi „Suma”, owego stateczku międzyplanetarnego, który miał później posłużyć dla wyprawy na Florę. Teraz jednak „Suma” należało sprowadzić na Orfę.

Lot dużym stosunkowo i ciężkim statkiem był bardziej emocjonujący i cie-kawszy, ale całą przyjemność stąd wypływającą psuła Tedowi myśl, że na planetę zejdzie jako. . . ostatni z załogi. „Sum” bowiem miał wylądować w ostatniej kolejności. W skład jego załogi weszła, oprócz pilota Maxa, również i Ewa. Tak więc

— przy opuszczaniu statku — jej, jako kobiecie, będzie przysługiwało pierwszeń-

stwo, a i Maxa Ted będzie musiał przepuścić ze względu na wiek.

O Orfie wiedziano dostatecznie dużo, by nie oczekiwać jakichś wielkich niespodzianek. Wobec całkowitej niemal pewności, że na planecie nie żyją żadne inteligentne istoty, lądowanie nie przedstawiało specjalnych trudności natury. . .

dyplomatycznej. Trudności technicznych też nie należało się spodziewać, biorąc pod uwagę wspaniałe kwalifikacje pilotów i drobiazgowo dokładne przygotowanie rakiet. A jednak wszyscy byli zemocjonowani. Lecieli tutaj przez osiemna-

ście długich lat, przez osiemnaście lat nie czuli pod stopami „twardego gruntu”!

O Ewie i Tedzie lepiej w ogóle nie mówić, miejsca sobie nie mogli znaleźć z pod-niecenia.

Na godzinę przed wyznaczonym czasem startu, gdy łapa transportera zgarnia-

ła z wózków w czeluść „Suma” skrzynki ładunku, Ted zbliżył się do Maxa, który pieczołowicie doglądał rozmieszczenia bagaży w ładowni.

— Czy wszystkie rakiety wystartują równocześnie? — spytał.

— Tak. Dzięki temu „Cyklop” pozostanie na niezmienionej orbicie.

— Aha! To znaczy, że małe rakiety wystartują w jedną, a „Sum” w drugą stronę?

— Jasne! — powiedział Max z uznaniem. — Widzę, że pamiętasz prawo zachowania pędu. Wobec tego policz, z jaką prędkością musimy startować. Pamię-

tasz, jakie są masy poszczególnych rakiet?

— Pamiętam. Zaraz policzę! — Ted odwrócił się na pięcie i chciał pobiec do kabiny obliczeniowej.

— Zaczekaj! — zatrzymał go Max. — Nie można z każdym drobiazgiem biegać do kalkulatora.

Z chytrym uśmieszkiem wydobył z kieszeni biały, wydłużony przedmiocik.

Ted wyciągnął niepewnie dłoń.

— Co to jest? Suwak logarytmiczny? — spytał zaskoczony.

14

— Właśnie. Spróbuj na tym policzyć. Tam, na planecie, nie będzie można w każdej chwili korzystać z maszyny matematycznej.

— Hm. . . — Ted podrapał się z zakłopotaniem w głowę, jakby chciał z niej wyskrobać tę odrobinę wiedzy o prymitywnych metodach rachunkowych, którą kiedyś wbito mu tam wśród innych wiadomości z historii matematyki.

— No i co będzie? — mruknął Max, wciąż się uśmiechając. — Przypuśćmy, że znalazłeś się na pustyni, bez łączności z bazą i masz obliczyć współrzędne swego położenia. . .

— Zaraz! — Ted zagryzł wargi i mozolnie przypominając sobie zasadę licze-nia na suwaku, wyprowadził wreszcie wynik i wynotował na kartce rezultat.

— No, niezupełnie tak! — powiedział Max, rzuciwszy okiem na papier. —

Drobny błąd, ale istotny. Mniejsza o to, nie twoja wina — dodał widząc zmarkot-niałą minę chłopca. — Doskonale to rozumiem. Kalkulator jest dla was, wycho-wanych na statku, tym, czym dla mnie były kiedyś w dzieciństwie liczydła. Wy nawet swoje pierwsze „dwa-razy-dwa” obliczaliście na maszynie. Bo, widzicie, na Ziemi. . . dziecko zaczyna liczyć przy pomocy własnych palców. . . No, wy też przy pomocy palców, ale. . . na klawiaturze maszyny.

Machnął ręką i pchnął dźwignię transportera. Lawina paczek popłynęła znowu w głąb luku.

— Nie miejcie mi za złe tego, co powiem — dodał po chwili, zwracając się do Teda i stojącej obok Ewy. — Wychowaliście się w zupełnie innych warunkach niż ktokolwiek z załogi. Można by powiedzieć, że otrzymaliście od razu drugi tom powieści do przeczytania, nie znając pierwszego. Żyliście w świecie pozbawionym niespodzianek, choć nie powiem, by nie mogło ich być. Na szczęście jednak nie było. . . Ale nie o tym chcę mówić. Chodzi mi jedynie o to, byście pamiętali, że nie znacie wielu spraw najprostszych, znając równocześnie wiele rzeczy skompli-kowanych i trudnych. Nie nabyliście pewnych odruchów i przyzwyczajeń, jakie posiada każdy człowiek żyjący na Ziemi. Tam, na planetach, pamiętajcie o tym, by nie ufać wyłącznie swej wiedzy i urządzeniom technicznym. Nie posiadacie w dostatecznym stopniu tego, co nazywamy intuicją i doświadczeniem, a co jest po prostu zespołem utrwalonych praktycznie przyzwyczajeń, pewnych umiejętno-

ści stosowania wiedzy i techniki. Z tym jest jak z jazdą na rowerze lub pływaniem: trzeba się nauczyć praktycznie, zautomatyzować ruchy. Nawet najlepiej wyłożona teoria nic tu nie pomoże.