Pozostawiona w pustyni rakieta stała, podobna do olbrzymiego kraba, na trzech szeroko rozstawionych nogach wsporników. Ted przyglądał się przez chwilę jej strzelistej sylwetce.

— Okazale wygląda, prawda? — powiedział Max z dumą. — Pierwszy raz możesz popatrzeć na nią z zewnątrz. Prawdziwy sum. Nawet wąsami porusza.

U tępego dzioba rakiety wachlowały miarowo dwa półkola anten radarowych.

— Sum to taka ryba? — upewnił się Ted.

— Owszem. Najsmaczniejsza z ryb! — zapewnił Adam zza steru. — A przy tym jaka mądra! Kiedy byłem ostatnio na jeziorach, przytrafił mi się w takiej zarośniętej rzeczce sum. . . To była sztuka! Taaaka!

Tu Adam pokazał, jaki był ten sum.

— Uhm. . . — mruknął wątpiąco Max i mrugnął okiem do Teda. — Uważaj, Adasiu, nie puszczaj steru, bo na latarnię wpadniemy!

Latarń co prawda w pustyni nie było, lecz wjeżdżali właśnie między zabudo-wania bazy.

18

Wrzała tu gorączkowa praca. Tylko Edi z markotną miną siedział w fotelu, pia-stując na temblaku swą chorą dłoń. Ewa przyłączyła się natychmiast do doktora Tai, który przy gastromacie programował właśnie inauguracyjną kolację. Ted zajrzał we wszystkie kąty, wypróbował wszystkie urządzenia automatyczne, zajrzał

do hangarów, a potem zasiadł w odosobnionym kąciku kabiny radiowej i przez dłuższy czas coś tam dłubał, schylony nad stołem. Ewa, która zajrzała mu po godzinie przez ramię, spostrzegła, że Ted. . . liczy uparcie na suwaku logarytmicz-nym!

ROZDZIAŁ TRZECI

W KTÓRYM ORFA DEMONSTRUJE SWOJE MO ŻLIWO ŚCI, A AUTOMATY — SWOJE

Następnego dnia odbyła się narada robocza. Ustalamy główne kierunki badań

— mówił Atros Lund znad barwnej fotomapy rozpostartej na stole. — Na razie rozdzielamy się na dwie grupy. Pierwsza, w skład której wejdą: Wera i Adam Wrońscy, Geon Berd oraz Max Bodin jako pilot batyskafu, opuści się jutro na dno oceanu i pozostanie tam, zależnie od potrzeby, od trzech do pięciu dni; grupą dowodzi Geon. Liczymy na waszą samodzielność. W razie alarmu musicie posługiwać się kodem detonacyjnym przez odstrzał ładunków podwodnych. Pozostali będą prowadzić prace na lądzie oraz tu, w bazie. Szczegóły planu każdy otrzyma na piśmie. Jeszcze raz proszę o sprawne działanie i trzymanie się programu. Czasu mamy niewiele. Trzy tygodnie na zbadanie dwóch planet to nawet w naszym kosmicznym stuleciu okres bardzo krótki. Pomyślcie — zwrócił się do Ewy i Te-da — przez ile wieków ludzie musieli badać swój własny glob, by jako tako go poznać. . .

— Mam nadzieję, że nie będziesz wymagał tak dokładnych danych, jakie ma-my o naszej Ziemi — udając przerażenie spytał Har Adler, szef informacji i do-kumentacji naukowej (czyli — jak go w skrócie i nieco archaicznie nazywano

— „bibliotekarz”) oraz archeolog, historyk i właściciel czarnej brody w jednej osobie.

— Przeciwnie! — uśmiechnął się Atros. — Nawet bardzo proszę o powścią-

gliwość i nieprzesadzanie ze szczegółami. Wiem wprawdzie, że trudno się ogra-niczyć, gdy na każdym kroku spotyka się rzeczy nowe i nieznane, lecz trzeba zatrzymywać się tylko nad najistotniejszymi sprawami. „Jedną ręką wziąć dwie dynie — choćbyś chciał, nie można”, jak mówi chiński aforyzm.

Atros popatrzył do trzymanej w dłoni kartki, jakby chciał sobie coś jeszcze przypomnieć. Potem spojrzał w kierunku Ediego i zapytał:

— Jak ręka?

— Nieźle. . . — mruknął inżynier, zezując z ukosa na lekarki.

— Nie tak znowu nieźle!

— Jeszcze nie jest zdrowa!

20

Obie lekarki protestowały zgodnym chórem. Atros uśmiechnął się nieznacz-nie.

— Wiem, Edi — powiedział — że chciałbyś być przydatny na równi z innymi.

Jeśli więc poradzisz sobie jedną ręką, to przygotuj stacje automatyczne. Wyślemy je na Pustynię Zachodnią. A Ted niech ci pomoże.

Ted skinął głową bez entuzjazmu. Spodziewał się, że zostanie przydzielony do którejś z ekip terenowych — jeśli już nie do oceanicznej, to przynajmniej do grupy mającej badać dalsze tereny pustyni.

— Na pustynię wyrusza grupa w składzie: Igen Utero, Tuo Tai i Pollo Trevi.

Dowodzi Igen. Zabierzecie dwa pełzaki. Trasa: na południowy wschód i południe od bazy, do granic strefy nadmorskiej. Pozostali w bazie mają za zadanie opracowanie napływających danych oraz dalsze próby nawiązania łączności z Florą.

Gdy dowódca skończył i wyszedł, Edi zbliżył się do Teda i poufale skubnął

go w łokieć.

— Chodź, chłopcze — powiedział. — Nie martw się. Mnie też nie chcą ze sobą zabrać. Trzeba to jakoś przeżyć.

Ted pomyślał, że to bardzo uprzejmie ze strony Ediego, iż chce mu dodać otuchy, ale równocześnie zdawał sobie sprawę z istotnej różnicy w ich sytuacjach: gdyby nie chora ręka, Edi na pewno zasiadłby za sterami batyskafu. . . A on? Cóż, widocznie uważają go za smarkacza.

Poszli przebrać się w robocze skafandry. Po drodze Edi, jakby czytając w my-

ślach chłopca, mówił:

— Buntujesz się, no nie? To od razu widać, niełatwo ukryć taki rozsadzają-

cy człowieka zapał do czynu. . . Ale nie mamy czasu na popełnianie błędów, do wszystkiego potrzebni są specjaliści.

Wyszli przed bazę. W pobliżu hali montażowej stało sześć gotowych do drogi automatów. Samopasy połyskiwały pancerzami jak szereg wielkich żółwi. Wiał

silny wiatr, nawiewało piasku w każdą szczelinę, w każde załamanie odzieży.

— Znowu dmie — powiedział Edi z niezadowoleniem. — A my musimy jeszcze zajrzeć im do środka. Nie możemy otworzyć pokryw tutaj, bo wszystko się zapiaszczy. Sprawdzimy na razie zdalne sterowanie, a potem wprowadzimy maszyny do hali.

Włączyli trzymane w dłoniach małe nadajniki sterujące.

— Weź dwójkę — powiedział Edi — a ja wezmę jedynkę. Niech się trochę przelecą po piasku.

Skierował witkę anteny w stronę pierwszego samopasa. Pojazd gwałtownym skokiem ruszył przed siebie, a potem posłuszny ruchom palców Ediego, który regulował nadajnik, skręcił w stronę otwartej pustyni i pomknął po powierzchni piasków ze zdumiewającą chyżością. Gdy się oddalił o trzysta metrów, zawrócił

nagle i jak dziecinna zabawka ze zdalnym sterowaniem zaczął zbliżać się ku bazie.

— Wypuść dwójkę — powiedział Edi. — Prosto na tamten!

21

Ted spojrzał z wahaniem, nie rozumiejąc polecenia.

— Nie bój się, puść swój automat w kierunku mojego — zachęcił go Edi z uśmiechem. — Dodałem im jeden warunek ograniczający. . .

Drugi samopas wystartował w kierunku pierwszego. Pędziły teraz naprzeciw siebie i wydawało się, że za chwilę roztrzaskają się nawzajem. Gdy jednak odległość zmalała do kilkudziesięciu metrów, oba pojazdy prawie równocześnie zastopowały, a potem ostrożnie i powoli, jakby skradając się, zatoczyły wokół siebie szerokie półkola, wyminęły się i odnalazłszy pierwotny kierunek, popędziły dalej, każdy w swoją stronę. Edi zaśmiał się cicho i z zadowoleniem.

— Widziałeś, jakiej ostrożności je nauczyłem? To na wypadek spotkania jakichś ruchomych obiektów. Po co mają straszyć zwierzynę? Niech lepiej omijają z dala wszystko, co się porusza. No, te dwa sprawne, zaprowadź je do hali i odkręć tylne pokrywy.

Ted stał jeszcze przez chwilę, podziwiając sprawność musztrowanych przez Ediego maszyn. Nagle spojrzał w kierunku zachodniego krańca horyzontu i zaniepokoił się.

— Popatrz — trącił inżyniera — co to? Tam!

Od zachodu nadciągał czarny tuman, jakby zwały piasku powstały nagle i uniosły się w górę zwartą masą. Czarna, stożkowato rozszerzająca się ku gó-

rze chmura zbliżała się z ogromną szybkością. Pociemniało nagle.

— Wygląda to na burzę — powiedział Edi na wpół do siebie. Włączył mikrofon interkomu, zainstalowany w hełmie. — Baza, widzicie, co się dzieje?

— Widzimy — odezwał się głos Atrosa. — Gdzie jesteście? Ukryjcie się!

— Dobrze, już się chowamy! — mruknął Edi, wciąż wpatrując się w nadcią-