Изменить стиль страницы

Mireille, jak zrozumiał Jay, była teściową Marise. Teraz, niemal sześć lat po tamtych wydarzeniach Mireille, siedemdziesięciojednoletnia i dotknięta postępującym artretyzmem, nie miała kontaktu ze swoją wnuczką i widywała ją jedynie z dużej odległości.

Po śmierci męża, Marise powróciła do panieńskiego nazwiska. Do tego tak bardzo nienawidziła wszystkich ludzi z wioski, że zatrudniała jedynie sezonowych, wędrownych robotników, i to też pod warunkiem, że będą nocować na farmie tylko w czasie wykonywania konkretnej pracy. Oczywiście, w okolicy aż huczało od plotek.

– Tak czy owak, nie sądzę, byś miał okazję często ją widywać – zakończyła temat Toinette. – Ona z nikim nie rozmawia. Nawet na zakupy jeździ raz w tygodniu aż do La Percherie. Dlatego na pewno zostawi cię w spokoju.

Mimo że i Jessica, i Caro oferowały się go podwieźć, Jay uparł się wracać do domu pieszo. Dochodziła druga; nocne powietrze przepełniała świeżość, a wokół panowała cisza. Jay miał w sobie poczucie niezwykłej lekkości. Chociaż nie widział księżyca, niebo było nadzwyczaj wygwieżdżone. Kiedy przeciął główny placyk i zaczął schodzić ku Les Marauds, zdał sobie sprawę, z niejakim zdumieniem, że otaczały go nieprzeniknione ciemności. Ostatnia latarnia stała tuż obok „Cafe des Marauds”, więc już podnóże wzniesienia, rzekę, bagnisko, małe zaniedbane domki chylące się nierówno ku wodzie spowijał nadzwyczaj gęsty cień – nagle odnosiło się przerażające wrażenie, że się niespodziewanie oślepło. Szczęśliwie jednak, zanim Jay zdołał dotrzeć do rzeki, jego oczy przywykły do ciemności. Gdy przechodził przez bród, wsłuchiwał się w szum wody ocierającej się o brzegi. Bez trudu odnalazł ścieżkę wśród pól i szedł nią aż do szosy, przy której stała długa aleja drzew – czarnych na tle ciemnofioletowego nieba. Wokół rozlegały się rozmaite odgłosy: szmer nocnych stworzeń, gdzieś w oddali pohukiwanie sowy, ale głównie poszum wiatru buszującego w listowiu – dźwięk, który często nam umyka, gdy w jasnym świetle odbieramy przede wszystkim bodźce wzrokowe.

Chłodne powietrze wywiało mu z głowy dym i alkohol, i teraz Jay czuł się rozbudzony, pełen energii, zdawało mu się, że mógłby tak wędrować całą noc. Kiedy energicznie maszerował ku domowi, przyłapał się na tym, że coraz natrętniej narzuca się jego pamięci temat ostatniej rozmowy wieczoru. W tej historii, tak skądinąd niechlubnej, było coś niezmiernie pociągającego. Siermiężnego. Płynącego z trzewi. Kobieta żyjąca samotnie ze swoimi sekretami; martwy mężczyzna w stodole; ponury trójkąt – matka, babka, córka… I to wszystko na wonnej, surowej ziemi, wśród winnic, sadów, rzek, bielonych domów, wdów w czarnych szalach na głowie, mężczyzn w roboczych kombinezonach z opadającymi, pożółkłymi od nikotyny wąsami.

W powietrzu nagle ostro zapachniało tymiankiem. Rósł dziko tuż przy szosie. Joe zwykł był mawiać, że tymianek poprawia pamięć. Nawet robił z niego specjalny syrop, który przechowywał w swojej spiżarni. Dwie pełne łyżki stołowe codziennie przed śniadaniem. Przezroczysty, zielonkawy napój pachniał identycznie jak noc nad Lansquenet: świeżo, ziemiście i nostalgicznie – niczym przyjęcie weselne w zielnym ogrodzie w ciepły letni wieczór, z muzyką z radia w tle.

Nagle Jay bardzo zapragnął znaleźć się już w domu. Świerzbiły go palce. Chciał poczuć pod opuszkami klawisze starej maszyny do pisania, usłyszeć ich klekot w wygwieżdżonej ciszy. Ale najbardziej na świecie chciał pochwycić tę historię.

Joe czekał na niego rozciągnięty na posłaniu, z rękami pod głową. Zdjął buciory i postawił tuż przy łóżku, ale za to miał na głowie górniczy kask, przekrzywiony pod zawadiackim kątem. Żółta nalepka na przodzie głosiła: „Ludzie zawsze będą potrzebować węgla”.

Jay nie poczuł zdziwienia na ten widok. Jego gniew gdzieś wyparował, a w zamian pojawiło się poczucie bezpieczeństwa, niemal jakby oczekiwał pojawienia się starszego pana – ten wizualny omam stawał się tak normalny i bliski, stawał się…

Magią dnia powszedniego.

Usiadł do maszyny. Teraz już opowieść porwała go na dobre, więc pisał szybko, strzelając palcami w klawisze. Pracował nieprzerwanie przez dwie godziny, wkręcając do maszyny „Niezłomnego Corteza” arkusz po arkuszu, nasączając papier swoją własną alchemią. Słowa skakały mu przed oczami zbyt szybko, by mógł za nimi nadążyć. Od czasu do czasu zatrzymywał się na moment, na wpół świadomy obecności Joego za plecami. Starszy pan nie odezwał się słowem, w czasie, gdy Jay oddawał się twórczości. W pewnym momencie zapachniało dymem. To Joe zapalił papierosa. Około piątej nad ranem Jay wstał i poszedł do kuchni zaparzyć kawę. Gdy wrócił do maszyny, zauważył, porażony nieoczekiwanym rozczarowaniem, że Joe zniknął.

30

Nether Edge, lato 1977

Po tych wydarzeniach częściej chadzali do Edge. Przeważnie starali się nie rzucać w oczy: zjawiali się, gdy mieli względną pewność, że nikogo tam nie będzie. Mimo to doszło do kilku potyczek z Glendą i jej koleżankami – pewnego razu na wysypisku, gdy walczyli o starą zamrażarkę (wówczas wygrała Glenda), czy przy kładce przez rzekę (tym razem punkt zaliczyli Gilly i Jay). Wszystko przebiegało jednak bez poważnych konsekwencji. Trochę wyzwisk, kilka rzuconych kamieni, pogróżek czy drwin. Gilly i Jay znali Nether Edge jak własną kieszeń, o wiele lepiej od innych, pomimo że byli zamiejscowi. Wiedzieli jednak, gdzie są najlepsze kryjówki i zaskakujące drogi na skróty. A do tego wykazywali się wyobraźnią, podczas gdy Glendą i jej towarzyszkami rządziła jedynie złośliwość i tępe chojractwo. Gilly uwielbiała zastawiać pułapki. Naciągnięte młode drzewko z drutem uwiązanym u podstawy, strzelające w twarz każdemu, kto o ów drut zahaczył. Puszka po farbie pełna brudnej wody z kanału, ustawiona niebezpiecznie na krawędzi drzwi do szopy. Samą szopę przeczesali jeszcze parę razy, aż w końcu właścicielki ją opuściły. Jednak wkrótce Jay odnalazł ich nową kryjówkę – na wysypisku, pomiędzy przerdzewiałym wrakiem a starymi drzwiami do lodówki – i na nią też zrobili nalot. Wszędzie pozostawiali swoje znaki. Na wyrzuconych na śmietnisko starych piecykach. Na drzewach. Na ścianach i drzwiach kryjówek swoich wrogów. Gilly zrobiła sobie procę i ćwiczyła strzelanie do starych puszek i słoików po dżemie. Miała do tego naturalny talent. Nigdy nie chybiała. Z odległości pięćdziesięciu stóp tłukła słoik bez specjalnego celowania. Oczywiście kilka razy ledwo im się udało ujść bez szwanku. Pewnego razu dziewczyny z bandy zaskoczyły Jaya w pobliżu krzewów, w których chował swój rower, niedaleko kładki kolejowej. Zaczynało się ściemniać, Gilly już poszła do domu, ale on znalazł w zielsku jakiś zakamuflowany od zeszłego roku zapas węgla – zaledwie parę worków – i postanowił przenieść go w bezpieczne miejsce, zanim kto inny się na niego napatoczy. Był tak zajęty pakowaniem brył węgla dla Joego, że nie zauważył czterech dziewczyn nadchodzących z drugiego końca torowiska i Glenda niemal go dopadła, zanim zorientował się w sytuacji.

Była w wieku Jaya, ale bardzo duża jak na dziewczynę. Ostre, łasicze rysy Zetha w jej twarzy pokrywała niezwykła mięsistość, ściskająca oczy w małe, sierpowate szparki, a usta – w odęty ryjek. Obwisłe policzki były pokryte trądzikiem. Jay wówczas zobaczył ją po raz pierwszy z tak bliska i jej podobieństwo do brata niemal go sparaliżowało. Przyjaciółki Glendy patrzyły na niego spod oka, rozwijając się za jej plecami w tyralierę, jakby zamierzały odciąć mu drogę ucieczki. Rower leżał zaledwie dziesięć stóp od niego, ukryty w wysokiej trawie. Jay zaczął się ku niemu przekradać.

– Jezd dziś som – spostrzegła jedna z dziewczyn, chuda blondynka z petem pomiędzy zębami. – A gdzieś podział te swom narzeczonom?

Jay zaczął posuwać się w stronę roweru. Glenda ruszyła za nim, ześlizgując się po skarpie w dół, w stronę drogi. Spod jej tenisówek wystrzelił żwir. Miała na sobie T-shirt z obciętymi rękawami: jej ramiona były spieczone na czerwono od słońca. Ze swoimi grubymi rękami handlarki ryb wyglądała zatrważająco dorośle, jakby się już po prostu taka urodziła. Jay jednak udawał całkowitą obojętność. Bardzo chciał powiedzieć coś dowcipnego, błyskotliwie ciętego, lecz słowa, które bez problemu przyszłoby mu napisać w jednej ze swoich historyjek, teraz nie chciały się zjawić. Za to ruszył pędem w dół nasypu do miejsca, gdzie schował rower, mając nadzieję wyszarpać go z wysokiej trawy i umknąć drogę.