Изменить стиль страницы

– Widzę, że z naszego monsieur Mackintosha prawdziwy romantyk, Jessico! Kocha osobliwe małe dróżki, winnice i samotne domy na pustkowiu. Jakże to angielskie!

Jay uśmiechnął się i pokiwał głową na znak, że rzeczywiście jego ekscentryczność była tout a fait anglais.

– Ale nasza społeczność, eh, my musimy dążyć do rozwoju. – Clairmont był pijany i bardzo poważny. – Potrzeba nam inwestycji. Pieniędzy. Teraz już nie można wyżyć z uprawy ziemi. Nasi farmerzy w tej chwili z ledwością wiążą koniec z końcem. Obecnie praca jest tylko w miastach. Młodzi stąd uciekają. Pozostają jedynie starzy ludzie i szemrany element: włóczęgi, piednoirs. Ale ludzie nie chcą tego zrozumieć. Musimy iść naprzód lub przepaść z kretesem. Pójść za postępem bądź zginąć.

Caro pokiwała głową.

– Tutaj jednak jest zbyt wiele osób, które nie potrafią patrzeć perspektywicznie – mówiąc to, zmarszczyła brew. – Nie zgadzają się sprzedawać swojej ziemi pod nowe inwestycje, nawet jeżeli nie ulega wątpliwości, że sami z niej nie wyżyją. Kiedy zgodnie z planem urbanizacyjnym mieliśmy budować nowe Intermarche na końcu głównej ulicy, protestowali tak długo, aż inwestycję przeniesiono do Le Pinot. Tymczasem zaledwie dwadzieścia lat temu Le Pinot było dokładnie takie samo jak Lansquenet. Ale teraz…

Le Pinot stanowiło lokalny synonim sukcesu. Wioska złożona z trzystu dusz wybiła się ponad przeciętną dzięki przedsiębiorczej parze z Paryża – małżeństwu, które wykupiło i odnowiło kilka starych posiadłości z przeznaczeniem na domy letniskowe. Dzięki mocnemu funtowi i kilku doskonałym kontaktom w Londynie udało się im sprzedać bądź wynająć te domy bogatym angielskim turystom, i tak powoli ustaliła się pewna tradycja. Lokalna społeczność wkrótce spostrzegła drzemiący w turystyce potencjał. Zaczęli zakładać interesy mające służyć nowemu boomowi. W ten sposób otwarło się parę nowych kawiarni, a wkrótce potem kilka pensjonatów. Nieco później pojawił się cały wachlarz sklepów wyspecjalizowanych w sprzedaży luksusowych dóbr dla tłumu urlopowiczów, oraz restauracja notowana w przewodniku Michelina i niewielki, ale luksusowy hotel z siłownią i krytym basenem. Przeszłość wioski i okolicy została dokładnie przeczesana w poszukiwaniu interesujących wydarzeń, dzięki czemu niczym nie wyróżniający się kościół – na skutek połączenia folkloru z pobożnymi życzeniami – stał się miejscem o szczególnej historycznej wartości. Do tego całkiem niedawno w Le Pinot nakręcono telewizyjną wersję „Clochemerle” i po tym już nie sposób było zatrzymać postęp i rozkwit wioski. Intermarche o krótki spacer od centrum. Klub jeździecki. Letnie luksusowe domy wzdłuż rzeki. I jeszcze teraz, jakby tego wszystkiego było mało, pięć kilometrów od Le Pinot miało powstać Aquadome i ośrodek odnowy biologicznej, które zapewne ściągną kapitał nie tylko z Agen, ale i odleglejszych miejsc.

Caro zdawała się osobiście dotknięta sukcesem Le Pinot.

– Przecież równie dobrze mogłoby to być Lansquenet – jęknęła żałośnie, biorąc w rękę ptifurkę. – Nasza wioska jest tak samo dobra, jak tamta. Nasz kościół jest prawdziwie czternastowieczny. W Les Marauds mamy ruiny najautentyczniejszego rzymskiego akweduktu. Równie dobrze to my mogliśmy odnieść sukces. A tymczasem odwiedzają nas jedynie robotnicy sezonowi i Cyganie zakładający obóz nad rzeką. – Wojowniczo wbiła zęby w ptifurkę.

Jessica przytaknęła jej skinieniem głowy.

– To za sprawą miejscowych. Nie mają żadnych ambicji. Wydaje im się, że mogą żyć dokładnie tak samo, jak ich dziadowie.

Sukces, jaki odniosło Le Pinot – o ile dobrze zrozumiał Jay – spowodował, że produkcja gatunku winogron, od których miejscowość wzięła swoją nazwę, całkowicie zanikła.

– Twoja sąsiadka jest doskonałym przykładem takie go anachronicznego myślenia. – Pod różową szminką usta Caro rozciągnęły się w wąską kreskę. – Uprawia ponad połowę areału stąd aż do Les Marauds, a i tak jej dochód z produkcji wina ledwo wystarcza na podstawową egzystencję. Przez cały rok żyje w tym swoim domu niczym ślimak w skorupie, nigdy nie wymienia z nikim życzliwe go słowa. A to biedne dziecko żyjące wraz z nią w zamknięciu…

Toinette i Jessica przytaknęły jej skinieniem głowy, natomiast Clairmont dolał wszystkim kawy.

– Dziecko? – Jay nie mógł sobie jakoś wyobrazić Marise d’Api w roli matki.

– Tak. Dziewczynka. Ale nikt jej w zasadzie nie widu je. Nie chodzi do szkoły. Nigdy nie pojawiają się w kościele. Próbowaliśmy to zmienić… – Caro wykrzywiła twarz w grymasie -…ale grad wyzwisk, którymi zasypała nas Marise, uznaliśmy za dość odrażający.

Pozostałe kobiety wydały pomruk zgody. Jessica przysunęła się bliżej Jaya, tak że poczuł zapach perfum – o ile mu się zdawało było to Poison – płynący od jej obciętych do ramion włosów.

– To dziecko miałoby o wiele lepiej, gdyby było z babcią – oznajmiła Toinette z emfazą. – Przynajmniej do świadczyłoby odpowiedniej dozy miłości. Mireille uwielbiała Tony’ego.

Tony, jak wyjaśniła Caro, był mężem Marise.

– Ale ona nigdy nie powierzy jej swojego dziecka – stwierdziła Jessica. – Myślę, że trzyma córkę tak kurczowo przy sobie tylko dlatego, iż wie, jak bardzo rani tym Mireille. I, oczywiście, żyjemy na zbyt głębokiej prowincji, by ktokolwiek poważnie zainteresował się słowami jakiejś starej kobiety.

– Podobno to był wypadek – stwierdziła Caro ponuro. – To znaczy, przecież oni musieli tak utrzymywać, prawda? Nawet Mireille zgodziła się grać tę komedię ze względu na formalności pogrzebowe. Oznajmiła, że broń sama wypaliła, bo nabój wciąż znajdował się w komorze. Ale i tak każdy wie, że doprowadziła go do tego ta kobieta. Jedynie nie pociągnęła za cyngiel. Wierzę, że jest do wszystkiego zdolna. Absolutnie do wszystkiego.

Przebieg rozmowy zaczął nagle krępować Jaya. Powrócił ból głowy. Nie tego spodziewał się po sielskim Lansquenet – nie owego pokrywanego sztuczną elegancją jadu, radosnego posmaku okrucieństwa na tle pięknych widoków.

Nie przyjechał do Lansquenet, by wysłuchiwać podobnych historii. Jego powieść – jeżeli z tego w ogóle miała się narodzić powieść – nie potrzebowała takich klimatów. Dowodziła tego łatwość, z jaką zapisał dwadzieścia stron na odwrocie „Niezłomnego Corteza”. Tym, czego pragnął, były kobiety o czerstwych twarzach, hodujące zioła w swoich ogrodach. Oczekiwał francuskiej idylli, własnej wersji „Jabłecznika i Rosie”, beztroski, antidotum na Joego.

Mimo to fascynowało go coś dziwnie sugestywnego w twarzach trzech siedzących obok niego kobiet, twarzach ściągniętych w identycznym wyrazie przebiegłej, lisiej radości, o przymrużonych oczach, ustach grubo pomalowanych szminką ponad starannie utrzymanymi zębami. To była historia stara jak świat – nie miała w sobie nic z oryginalności – a jednak go pociągała. I uczucie, którego nagle doznał – uczucie, że jakaś niewidzialna dłoń ciągnie go za trzewia – nie było bardzo nieprzyjemne.

– Tak? – wykazał zainteresowanie, by skłonić kobiety do dalszej rozmowy.

– Zawsze go o coś beształa – teraz Jessica przejęła nar rację. – Właściwie zaraz, od pierwszego dnia po ślubie. A on był takim przyjaznym, bezkonfliktowym człowiekiem. Potężnej budowy, ale przysięgnę, że się jej bał. Pozwalał jej na wszystko. Gdy zaś już urodziło się dziecko, stała się jeszcze gorsza. Nigdy ani śladu uśmiechu. Z nikim nie chciała się przyjaźnić. I te dzikie awantury z Mireille! Jestem pewna, że słychać je było w całej wiosce.

– Właśnie to w końcu doprowadziło go do śmierci. Te awantury.

– Biedny Tony.

– Znalazła go w stodole – a raczej to, co z niego zostało. Z głowy – tylko miazga. Ona tymczasem położyła dziecko do łóżeczka, a sama pojechała na motorowerze do wioski, zimna jak głaz, by sprowadzić pomoc. Na pogrzebie, gdy wszyscy rozpaczali – Caro potrząsnęła głową – pozostała lodowato chłodna. Nie wypowiedziała ani słowa, nie uroniła jednej łzy. Zapłaciła jedynie za najtańszy, najskromniejszy pogrzeb. A gdy Mireille zaproponowała, że zapłaci za lepszą ceremonię – mój Boże! – ależ wybuchła wówczas awantura!