Изменить стиль страницы

Jay odparł na to ostrożnym głosem:

– Cóż, prawdę mówiąc, nie planowałem niczego poza najpotrzebniejszymi pracami renowacyjnymi.

– Oczywiście, oczywiście. Ale na resztę też przyjdzie czas, eh? – Poklepał Jaya przyjacielsko po ramieniu. – Mój dom stoi tuż obok głównego placu. Rue des Francs Bourgeois. Numer cztery. Moja żona marzy o tym, by pana poznać – jest pan teraz sławną osobistością w naszej wiosce. Będzie uszczęśliwiona, jeżeli zechce pan przyjąć nasze zaproszenie – jego uśmiech na wpół proszący, a na wpół pożądliwy był dziwnie zaraźliwy. – Proszę koniecznie zjeść z nami obiad. Spróbować gesiers farcis w wykonaniu mojej żony. Caro wie o wszystkim, co się dzieje w okolicy. Doskonale zna Lansquenet.

Jay oczekiwał prostego posiłku. Codziennej strawy w towarzystwie majstra budowlanego i jego żony – małej i nijakiej, w fartuchu, chustce na głowie lub o słodkiej różowej twarzy z jasnymi ptasimi oczami jak Josephine z kawiarni. Z początku wszyscy zapewne będą czuć zażenowanie i mówić niewiele, żona rozleje zupę do fajansowych misek i z rumieńcami na twarzy zacznie wysłuchiwać komplementów. Potem na stole zjawi się tarta domowej roboty, czerwone wino, oliwki, a także ostre papryczki w zalewie z oliwy przyprawianej ziołami. A nazajutrz majster i jego żona opowiedzą wszystkim sąsiadom, że ten nowy Anglik okazał się un mec sympathique, pas du tout pretentieux, i w ten sposób wkrótce cała społeczność przyjmie go życzliwie na swoje łono.

Rzeczywistość jednak okazała się zupełnie inna.

Drzwi otwarła mu pulchna, elegancka pani, w gustownym bliźniaczku i szpilkach o kolorze pudrowego błękitu, która na jego widok wydała okrzyk radości. Jej mąż, wyglądający jeszcze żałobniej niż zazwyczaj, w ciemnym garniturze i pod krawatem, pomachał mu ponad ramieniem żony. Z głębi domu dochodziła muzyka i odgłosy rozmowy, a ostentacyjność wnętrza, które dojrzał kątem oka sprawiła, że aż zamrugał z wrażenia. W czarnych dżinsach i T-shircie pod prostą czarną marynarką poczuł się nagle nadzwyczaj niestosownie.

Poza Jayem u Clairmontów była jeszcze trójka gości. Pani domu – Caroline – przedstawiła ich, rozdając jednocześnie drinki: „Nasi przyjaciele, Toinette i Lucien Merle oraz Jessica Mornay, właścicielka butiku w Agen”, wciskając policzek w policzek Jaya, a koktajl na szampanie w jego wolną dłoń.

– Tak bardzo pragnęliśmy pana poznać, monsieur Mackintosh… A może mogę mówić ci Jay?

Gdy chciał już kiwnąć głową, został siłą wciśnięty w fotel.

– Oczywiście, musisz się zwracać do mnie per Caro. To tak cudownie mieć w wiosce kogoś nowego – kogoś kulturalnego – bo przecież kultura jest taka istotna, nieprawdaż?

– Och, tak – westchnęła Jessica Mornay, wpijając mu w ramię czerwone paznokcie, dużo za długie, by mogły być naturalne. – To znaczy, Lansquenet jest cudownie nieskażone cywilizacją, jednak niekiedy wykształcony człowiek tęskni za czymś więcej. Jay, musisz nam o sobie opowiedzieć. Georges powiedział, że jesteś pisarzem.

Jay uwolnił z uścisku swe ramię, po czym z rezygnacją poddał się nieuniknionemu. Zaczął odpowiadać na niezliczone pytania. Czy jest żonaty? Nie? Ale zapewne ma kogoś na stałe? Jessica błysnęła zębami, po czym przysunęła się bliżej. By odciągnąć jej uwagę od własnej osoby, zaczął wykazywać zainteresowanie banałami. Merle’owie, drobni i eleganccy w identycznych kaszmirowych swetrach, pochodzili z północy. On był kupcem win i pracował dla jakiejś niemieckiej firmy handlowej. Toinette pracowała dla lokalnej gazety. Jessica natomiast stanowiła filar miejscowego teatru amatorskiego – „Antygona w jej wykonaniu to był doprawdy majstersztyk” - a czy Jay pisze coś również dla teatru?

Streścił im fabułę „Ziemniaczanego Joe”, o którym każdy słyszał, ale nikt nie czytał. Potem wywołał piski podniecenia u Caro, gdy oznajmił, że właśnie rozpoczął pisanie nowej powieści. Kuchnia Caro, podobnie jak jej dom, była pełna ozdobników; Jay pochwalił souffle au champagne i volauvents, jak również gesiers farcis i hoeuf en croute - w cichości ducha jednak tęsknił do domowej tarty i oliwek, wytworów własnej fantazji. Delikatnie zniechęcał Jessicę Mornay do coraz to śmielszych zalotów. Był umiarkowanie dowcipny i rozmowny. Przyjął z wdziękiem wiele niezasłużonych komplementów na temat swojego francais superbe. Po obiedzie dopadł go ból głowy, który bez powodzenia próbował przytępić alkoholem. Coraz trudniej było mu się skoncentrować na bardzo szybkiej francuszczyźnie pozostałych. W ten sposób całe partie rozmowy przepływały obok niego niczym gonione wiatrem obłoki. Na szczęście pani domu należała do osób nadzwyczaj gadatliwych – i do tego egocentrycznych – tak że w naturalny sposób przyjmowała jego milczenie za oznakę ekstatycznego zainteresowania.

Zanim posiłek dobiegł końca, zrobiła się niemal północ. Przy ptifurkach i kawie ból głowy zelżał nieco i Jay mógł ponownie przyłączyć się do konwersacji. Clairmont, z poluzowanym krawatem i spoconą, pokrytą plamami twarzą, oznajmił:

– Nie ma co ukrywać, że już czas najwyższy, by Lansquenet zaistniało wreszcie w świadomości ludzi, eh? Moglibyśmy odnieść podobny sukces jak pobliskie Le Pinot, gdybyśmy się tylko odpowiednio zorganizowali.

Caro pokiwała potakująco głową. Jay rozumiał ją o wiele lepiej niż jej męża, którego akcent stawał się coraz dziwniejszy wraz z ilością opróżnionych kieliszków wina. Siedziała naprzeciwko, na poręczy fotela, ze skrzyżowanymi nogami i papierosem w dłoni.

– Jestem pewna, że teraz, gdy Jay przyłączył się do naszej małej społeczności – mówiąc to, uśmiechnęła się szeroko poprzez dym – wszystko nagle ruszy z miejsca. Zmieni się atmosfera. Ludzie zaczną dążyć do rozwoju. Bóg wie, że poświęciłam naszej miejscowości nadzwyczaj wiele pracy – udzielałam się i w kościele, i w teatrze, i w towarzystwie literackim. Jestem pewna, że wkrótce Jay ze chce wygłosić pogadankę dla naszego kółka pisarskiego.

Jay uśmiechnął się niezobowiązująco.

– Jestem pewna, że tak! – wykrzyknęła promiennie Caro, jak gdyby Jay już ją o tym solennie zapewnił. – Uosabiasz to, czego Lansquenet potrzebuje najbardziej: powiew świeżego powietrza. Nie chciałbyś chyba, żeby ludzie pomyśleli sobie, że zatrzymujemy cię tylko dla siebie?

Wybuchnęła śmiechem, a Jessica zawtórowała jej zgłodniałym chichotem. Merle’owie trącili się porozumiewawczo z wyrazem zadowolenia na twarzy. Jay nabrał nagle dziwnego przekonania, że ten cały wystawny obiad był jedynie marginalnym pretekstem do spotkania, na którym – pomimo koktajli z szampana, mrożonego Sauternes i fois gras - to on miał stanowić główne danie wieczoru.

– Ale czemu przyjechałeś właśnie do Lansquenet? – zainteresowała się Jessica, pochylając się w przód i mrużąc swoje podłużne, niebieskie oczy w chmurze papierosowego dymu. – Jestem pewna, że o wiele lepiej czułbyś się w jakiejś większej miejscowości. Może w Agen, a nawet bardziej na południe, w Tuluzie?

Jay potrząsnął głową.

– Jestem zmęczony dużymi miastami – oznajmił. – Tę posiadłość kupiłem pod wpływem impulsu.

– Ach – wykrzyknęła Caro. – Artystyczny temperament!

– Bo zapragnąłem znaleźć się w jakimś cichym miejscu, z dala od miasta.

Clairmont potrząsnął głową.

– Taaak. To rzeczywiście bardzo ciche miejsce – stwierdził. – Dla nas aż nazbyt ciche. Ceny domów i ziemi sięgnęły już dna, tymczasem w Le Pinot, zaledwie czterdzieści kilometrów stąd…

Jego żona wyjaśniła natychmiast, że Le Pinot to wioska nad Garonną, którą upodobali sobie zagraniczni turyści.

– Georges ma stamtąd wiele zleceń, prawda, Georges? Ostatnio pewnej uroczej angielskiej parze zainstalował basen i pomagał w renowacji tego starego domu przy kościele. Och, gdybyśmy tylko my umieli wzbudzić takie za interesowanie naszym Lansquenet.

Turyści. Baseny. Sklepy z pamiątkami. Bary serwujące hamburgery. Całkowity brak entuzjazmu musiał się jasno rysować na twarzy Jaya, ponieważ Caro kuksnęła go figlarnie w bok.