Изменить стиль страницы

26

Pog Hill, lato 1977

W pierwszej połowie lata Joe był w doskonałej formie. Wydawał się dużo młodszy niż kiedykolwiek przedtem – pełen nowych pomysłów i planów. Większość czasu spędzał na swojej działce, chociaż zachowywał teraz większą ostrożność, dlatego na przykład przerwę na herbatę urządzali zawsze w kuchni, wśród krzaczków pomidorów. Gilly zjawiała się na Pog Hill przynajmniej co drugi dzień i wówczas razem z Jayem chadzali na torowisko w poszukiwaniu skarbów, które potem taszczyli w górę nasypu, ku domowi Joego.

Całe obozowisko, jak wyjaśniła Gilly, przeniosło się poza Monckton Town w maju, kiedy to grupa miejscowych dzieciaków zaczęła przysparzać im kłopotów.

– Sukinsyny – rzuciła od niechcenia, zaciągając się papierosem, którego palili na spółkę. – Rozpoczęło się od wyzwisk. Ale to było drobne, nic nieznaczące gówno. Potem zaczęli walić nocami do drzwi, rzucać kamieniami w okna, a jeszcze potem odpalać petardy pod samochodami. W końcu otruli naszego psa i wtedy Maggie zdecydowała, że tego już za wiele.

W tym roku Gilly rozpoczęła naukę w lokalnym gimnazjum. Twierdziła, że z większością ludzi jej stosunki układały się jak najlepiej, z wyjątkiem pewnej grupy dzieciaków. Gilly opowiadała o tym w dość nonszalancki sposób, jednak Jay zdawał sobie sprawę, że dla Maggie przeniesienie samochodu tak daleko musiało stanowić poważny problem.

– Najgorsza z nich, prowodyrka, to dziewucha o imieniu Glenda. Chodzi do mojej szkoły, o klasę wyżej. Już kilka razy się z nią biłam. Nikt inny nie ma odwagi z nią zadzierać z powodu jej brata.

Jay rzucił jej czujne spojrzenie.

– Ty go znasz – oświadczyła Gilly, po raz kolejny głęboko się zaciągając. – To ten wielki sukinsyn z tatuażami.

– Zeth.

– Aha. Przynajmniej on już przestał chodzić do szkoły. Widuję go jedynie od czasu do czasu w Edge, jak strzela do ptaków. – Wzruszyła ramionami. – Chociaż teraz rzadko tam chodzę – dodała nieco rozżalonym tonem. – Naprawdę rzadko. Już nie lubię.

A więc Nether Edge przeszło we władanie bandy kilku dzieciaków w wieku od dwunastu do piętnastu lat pod wodzą siostry Zetha, tak przynajmniej wywnioskował Jay. W weekendy zapewne chodzą do centrum miasteczka i podżegają się nawzajem do drobnych kradzieży w sklepie – głównie słodyczy i papierosów – a potem włóczą się po Nether Edge, bądź odpalają petardy nad kanałem. Przypadkowi przechodnie starają się ich unikać, by nie narażać się na nieprzyjemne zaczepki. Nawet właściciele psów, wyprowadzający swoje czworonogi na spacery w okolice Edge, zaczęli unikać tego miejsca.

Jaya ogarnęło dziwne poczucie straty… Po bitwie na kamienie sam nieufnie poruszał się po tym terenie, zawsze ściskając trzymany w kieszeni amulet od Joego, zawsze czujnie się rozglądając, by przypadkiem nie wpaść w tarapaty. Zaczął unikać kanału, śluzy i popieliska, które teraz wydawały mu się terenem zbyt niebezpiecznym do zabaw. Za każdą cenę zamierzał uniknąć ponownego spotkania z Zethem. Za to Gilly nie czuła strachu. Ani przed Zethem, ani przed Glendą. Bała się natomiast o Jaya.

Gdy to zrozumiał, natychmiast ogarnęło go oburzenie.

– Kto jak kto, ale ja nie zamierzam stać z boku i patrzeć na to wszystko spokojnie – rzucił krewko. – Nie przestraszę się jakiejś tam bandy dziewczyn. A ty?

– Oczywiście, że nie!

To gorące zaprzeczenie potwierdziło jego podejrzenia. Jay poczuł potrzebę natychmiastowego udowodnienia, że potrafi być równie waleczny, jak i ona – tym bardziej że od czasu walki na kamienie miał niejasne poczucie, że gdy chodzi o wrodzoną agresję, Gilly zdecydowanie nad nim góruje.

– Możemy pójść tam jutro – zaproponował. – Pójdzie my na popielisko i poszukamy butelek.

Gilly uśmiechnęła się szeroko. W ostrym świetle jej włosy błyszczały niemal równie jaskrawo, jak żarzący się koniuszek papierosa. Miała też zaróżowiony nos od zbyt długiego wystawiania na słońce. I nagle Jaya zalała fala jakiegoś uczucia, którego nie potrafił określić, jednak tak silnego, że aż zrobiło mu się niedobrze. Jak gdyby nagle coś wywróciło się w jego wnętrzu, nastrajając jego ciało na niespotykaną do tej pory częstotliwość. Poczuł nagłą, nieprzepartą ochotę dotknięcia jej włosów. Gilly spojrzała na niego wyzywająco.

– Jesteś pewien, że sobie poradzisz? – spytała. – Nie jesteś tchórzem? Nie jesteś, Jay? – Napięła ramiona niczym kulturysta i wydała z siebie parę wojowniczych okrzyków. – Nie boisz się choćby ociupinkę?

To dziwne uczucie, chwila tajemniczego objawienia przeminęła. Gilly strzeliła petem w pobliskie krzaki, wciąż uśmiechając się szeroko. Jay chwycił ją mocno i zaczął targać za włosy, aż wrzasnęła i kopnęła go z całej siły w łydkę. W ten sposób stan normalności – a przynajmniej uchodzący między nimi za taki – został przywrócony.

Tej nocy spał źle. Długo wpatrywał się w ciemność i rozmyślał o włosach Gilly – ich cudownym, wyzywającym odcieniu, plasującym się gdzieś pomiędzy jesiennym liściem a marchewką – potem o czerwonej smudze osypiska ponad popieliskiem i o głosie Zetha szepczącym: „Mogę poczekać” i „Jużeś trup”, aż w końcu musiał wstać i wyjąć czerwony, flanelowy talizman Joego z plecaka, w którym go zazwyczaj przechowywał. Chwycił amulet w mocnym uścisku – kawałek szmatki znoszony i wybłyszczony po trzech latach miętoszenia w dłoniach – i od razu poczuł się lepiej.

Bać się? A czemuż miałby się bać!

Przecież ostatecznie magia była po jego stronie.

27

Lansquenet, marzec 1999

Przez te wszystkie lata bardzo polubiłam Jaya. Razem dojrzewaliśmy i pod wieloma względami jesteśmy do siebie podobni. O wiele bardziej skomplikowani, niżby się to mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Dla niewyrafinowanowanego podniebienia mamy zbyt kwaśny posmak i zbyt bogaty bukiet, by wyczuć prawdziwe aromaty głębszych uczuć. Proszę wybaczyć, jeżeli staję się zbyt pretensjonalna wraz z wiekiem, ale właśnie tak samotność wpływa na wino, a dalekie podróże i niezbyt delikatne traktowanie nie poprawiają tego stanu. Niektóre rzeczy nie powinny znajdować się zbyt długo w zamknięciu.

Natomiast gdy chodzi o Jaya, sprawy mają się, oczywiście, nieco inaczej. Jayem bowiem rządzi gniew.

Nie pamięta już czasów, kiedy nie pożerało go to uczucie. Najpierw wściekał się na rodziców. Potem na szkołę. I na samego siebie. A także – i może przede wszystkim – na Joego. Joego, który zniknął bez ostrzeżenia, bez żadnego namacalnego powodu, zostawiając po sobie jedynie paczkę nasion, niczym stwór z jakiejś groteskowej baśni. Ten gniew Jaya – to destruktywny czynnik. Destruktywny dla ducha – jego i mojego. „Specjały” doskonale to czuły. Pozostałe cztery butelki, ustawione na stole, czekały na rozwój wydarzeń w pokornym, złowrogim milczeniu, z brzuchami wypełnionymi czarnym ogniem.

Gdy Jay zbudził się następnego ranka, Joe wciąż był obok. Siedział przy stole pochylony nad kubkiem herbaty, wsparty łokciami o stół, w czapce na bakier i wąskimi okularami do czytania zsuniętymi na czubek nosa. Promień słoneczny naznaczony smugą kurzu przedarł się przez szczelinę w okiennicy i wyzłocił jedno z jego ramion do stanu niemal niewidzialności. Joe zdawał się utkany z tej samej ulotnej materii co napój wypełniający jego butelki; gdy światło padało wprost na niego, byłam w stanie przeszyć go na wskroś, chociaż Jayowi zdawał się stuprocentowo namacalny, gdy tak siedział wyprostowany, przemieszczając się pomiędzy jednym a drugim marzeniem.

– Dzień dobry – powiedział starszy pan.

– Teraz już nie mam wątpliwości, co się dzieje – stwierdził Jay. – Popadam w szaleństwo.

Joe uśmiechnął się szeroko.

– Zawsze byłeś lekko szurnięty – zawyrokował. – Cóżeż cię opętało, by rozrzucać te nasiona wzdłuż linii kolejowej! Miałeś je starannie przechować. Skorzystać z nich w należyty sposób. Gdybyś był tak uczynił, nie wydarzyło by się nic, czego byś sam sobie nie życzył.