Изменить стиль страницы

– Za dobre interesy – powiedział Clairmont, napełniając dwie szklaneczki. – Twoje i moje – dorzucił z uśmiechem. – A więc wyszło na to, że zajmuję się antykami, eh? W Le Pinot i Montauban można na tym zrobić dobre pieniądze. Teraz, przed sezonem, skupować tanio, a potem wyprzedawać turystom.

Jay skosztował wina, które okazało się naprawdę dobre.

– Mógłbyś wybudować ze dwadzieścia domków letniskowych na tej swojej winnicy – ciągnął Clairmont radosnym głosem. – Albo hotel. Jak ci się widzi pomysł posiadania własnego hotelu, eh?

Jay pokręcił głową.

– Mnie się tu podoba dlatego, że jest tak, jak jest – oznajmił.

Clairmont westchnął głęboko.

– Ty i La Paienne d’Api – westchnął ponownie. – Żadne z was nie ma dostatecznie szerokiej wizji. Te grunty oddane w odpowiednie ręce warte byłyby fortunę. Szaleństwem jest trzymanie ich w takim stanie, podczas gdy kilka domków letniskowych…

Jay z trudem przebijał się przez jego wymowę i akcent.

– La Paienne? Bezbożnica? – przetłumaczył z wahaniem. Clairmont rzucił głową w stronę sąsiedniej farmy.

– Marise w pełnej krasie. Kiedyś mówiliśmy na nią La Parisienne. Ale to drugie określenie pasuje do niej dużo lepiej, eh? Nigdy nie pojawia się w kościele. Nigdy nie ochrzciła dziecka. Nigdy z nikim nie rozmawia. Nigdy się nie uśmiecha. Trzyma się pazurami tej swojej ziemi z uporczywej złośliwości, a tymczasem kto inny… – Wzruszył gwałtownie ramionami. – Bof, to nie moja sprawa, eh? Ale na twoim miejscu, monsieur Jay, trzymałbym zawsze drzwi zamknięte na klucz. Ona jest szalona. A od lat miała oko na tę ziemię. Jeżeli tylko zdoła, zrobi ci coś złego.

Jay ściągnął brwi na wspomnienie potrzasków rozłożonych wokół domu.

– Pewnego razu omal nie złamała nosa Mireille – ciągnął Clairmont. – I to tylko dlatego, że starsza pani podeszła do jej córeczki. Po tym incydencie Marise już nigdy nie pokazała się w wiosce. Jeździ do La Percherie na motorze. Widziałem też, jak jeździła do Agen.

– A kto wówczas opiekuje się jej córką? Clairmont wzruszył ramionami.

– Nikt. Przypuszczam, że po prostu zostawia ją samą w domu.

– A co na to służby socjalne?

– Bof. W Lansquenet? Musieliby tu przyjechać z Agen czy Montauban, a może nawet z Tuluzy. Kto by się fatygował taki szmat drogi? Mireille już kiedyś próbowała ich ściągnąć. Nawet parę razy. Ale d’Api jest sprytna. Zbiła ich wszystkich z pantałyku. Mireille najchętniej adoptowałaby dziecko, gdyby tylko mogła. Jest bogata. Poparła by ją rodzina. Ale w jej wieku, na dodatek z dzieckiem, które jest głuche, myślę, że…

Jay wbił w niego wzrok.

– Głuche dziecko?

Clairmont wyglądał na zdziwionego.

– O, tak. Nie wiedziałeś? Od maleńkości. Dlatego niby to tylko ona ma wiedzieć, jak się z nią obchodzić. – Pokręcił głową. – To ją tu trzyma. Dlatego też nie może wrócić do Paryża.

– Dlaczego? – spytał Jay prawdziwie zaciekawiony.

– Z powodu pieniędzy – oznajmił sucho Clairmont, opróżniając szklankę.

– Ależ farma na pewno jest wiele warta.

– Och, oczywiście – zgodził się Clairmont. – Tyle że do niej nie należy. Jak myślisz, czemu tak bardzo zależało jej na ziemi Foudouina? Ona przecież tylko dzierżawi ten grunt. Gdy dzierżawa wygaśnie – będzie się musiała stąd wynieść. Chyba że przedłuży umowę, ale po tym wszystkim nie ma wiele szans.

– Czemu? Od kogo to zależy?

Clairmont opróżnił kolejną szklaneczkę i oblizał z ukontentowaniem usta.

– Od Pierre Emile’a Foudouina. Człowieka, który sprzedał ci tę posiadłość. Stryjecznego wnuka Mireille.

Chwilę później wyszli na podjazd, by przyjrzeć się przedmiotom przywiezionym przez Clairmonta. Były tak ohydne, jak Jay się spodziewał. Jednak w owej chwili jego umysł zaprzątało zupełnie co innego. Zaoferował Clairmontowi 500 franków za cały transport; majster na moment wybałuszył oczy, ale szybko dał się przekonać do ceny. Chytrze przymrużył oko:

– Ma się nos do dobrych interesów, eh?

Po czym schował banknot w brunatnej, stwardniałej dłoni tak błyskawicznie, jakby wykonał jakąś efektowną karcianą sztuczkę.

– Nic się nie martw. Znajdę ci dużo więcej podobnych okazów!

I zaraz odjechał. Wyziew z jego rury wydechowej wzniecił na podjeździe różowy pył. Teraz Jay musiał zabrać się za sortowanie pozostawionego szmelcu.

Nawet po tak wielu latach nauka Joego nie poszła w las: Jay wciąż nie potrafił się zdobyć na wyrzucenie czegoś, co mogłoby się okazać przydatne. Mimo że jeszcze chwilę temu był pewien, że cały ładunek ciężarówki Clairmonta posłuży mu jedynie za materiał opałowy, złapał się nagle na zastanawianiu nad użytecznością poszczególnych przedmiotów. Z tych oszklonych drzwi, pękniętych pośrodku, zapewne udałoby się zrobić całkiem sensowny inspekt. Zaś te wszystkie słoiki, postawione do góry nogami nad młodymi roślinkami, chroniłby je od wiosennych, przygruntowych przymrozków. W ten sposób, powoli, rupiecie przywiezione przez Clairmonta znajdowały swoje miejsce w ogrodzie czy winnicy. Jay nawet znalazł zastosowanie dla festynowej głowy smoka. Osadził ją na paliku płotu odgradzającego jego ziemię od ziemi Marise i skierował pyskiem w stronę jej domu. Z otwartej paszczy wylewał się czerwony jęzor, a żółte ślepia zdawały się świecić w promieniach słońca. Magiczne zaklinanie na odległość – tak nazwałby to Joe – podobne umieszczaniu gargulców na dachach gotyckich katedr. Jay zastanawiał się przez chwilę, co o tym pomyśli La Paienne.

32

Pog Hill, lato 1977

Wspomnienia Jaya z tego ostatniego lata były tak zamazane, jak z poprzednich lat ostre i wyraziste. Złożyło się na to wiele rzeczy – na przykład blade, niespokojne niebo, o dziwnym świetle, które kazało mu mrużyć oczy i przyprawiało o ból głowy. Joe zdawał się dość odległy duchem, a do tego obecność Gilly sprawiała, że nie prowadzili już długich dyskusji, jak poprzedniego roku. No i sama Gilly… Kiedy lipiec przeszedł w sierpień, Gilly wciąż gościła w jego podświadomości. Jay coraz częściej łapał się na rozmyślaniach o niej. Przyjemność przebywania w jej obecności była mącona niepewnością, zazdrością i jeszcze innymi uczuciami, których nie potrafił nazwać. Znajdował się w stanie nieustannego pomieszania. Często ogarniał go niemalże wściekły gniew, choć zupełnie nie wiedział dlaczego. Nieustająco kłócił się z matką, która drażniła go o wiele bardziej niż zazwyczaj – wszystko tego lata drażniło go bardziej – odnosił wrażenie, że ma na wierzchu żywe ciało, które ostro reaguje każdym odkrytym nerwem. Kupił płytę Sex Pistols „Pretty Vacant” i odsłuchiwał ją na cały regulator w swoim pokoju, wywołując tym przerażenie dziadków. Marzył o przekłuciu sobie uszu. Chodził wraz z Gilly do Edge, gdzie toczyli wojny z gangiem Glendy i napełniali worki użytecznymi rupieciami, by je zawlec do domu Joego. Niekiedy pomagali Joemu w pracach na działce, a on opowiadał im wówczas o swoich podróżach, pobycie w Afryce wśród Masajów i wędrówkach po Andach. Jednak wówczas jego opowieści nagle wydały się Jayowi powierzchowne, sztucznie wydumane, jakby tak naprawdę myśli Joego koncentrowały się zupełnie na czym innym. Rytuał ochrony terenu też niespodziewanie uległ drastycznemu skróceniu – zaledwie do paru minut sprowadzających się do zapalenia kadzidełka i rozrzucenia małej saszetki ziół. W owym czasie nie przyszło mu do głowy się nad tym zastanawiać, ale potem nagle wszystko zrozumiał. Joe już wtedy wiedział co i jak. Już wtedy podjął ostateczną decyzję.

Pewnego dnia zabrał Jaya do swojego pokoju i ponownie pokazał mu kredens z nasionami. Od czasu gdy zrobił to po raz ostatni, minął ponad rok. Teraz ponownie pokazał mu tysiące nasion opakowanych w koperty czy zwitki gazet, opatrzonych odpowiednimi napisami, gotowych do wysiania. W półmroku – okna wciąż były zabite deskami – kredens wyglądał na zakurzony, zaniedbany, a opakowania z wyblakłymi nalepkami na skruszałe z powodu wieku.