Изменить стиль страницы

– Nieprawda! Kiedyś próbowałem…

– Będziecie mieszkać obok siebie przez dziesięć lat i żadne z was nie odważy się na pierwszy krok.

– To co innego.

– Doprawdy?

Joe podniósł się z łóżka i podszedł do radia. Przez moment manipulował przy pokrętłach, zanim znalazł czysty sygnał. W jakiś niezrozumiały sposób Joe zawsze potrafił wynaleźć stację nadającą stare przeboje, bez względu na to, gdzie się znajdował. Teraz Rod Stewart śpiewał „Tonight’s the Night”.

– Tym razem mógłbyś jednak spróbować.

– Może ja już nie chcę próbować.

– Może i nie chcesz.

Głos Joego nagle stał się bardzo odległy, a kontur jego postaci zaczął blaknąć, tak że teraz Jay był niemal w stanie zobaczyć pobieloną ścianę przeświecająca przez jego ciało. W tym samym momencie radio zacharczało głucho i sygnał zanikł. W jego miejsce pojawił się głuchy szum.

– Joe?

Teraz głos starszego pana był niemal zbyt nikły, by go usłyszeć.

– To na razie.

Zawsze tak mówił, gdy chciał wyrazić dezaprobatę bądź oznajmić, że koniec dyskusji.

– Joe?

Ale Joe już zniknął.

34

Pog Hill, lato 1977

Tak naprawdę wszystko zaczęło się od śmierci Elvisa. Elvis zmarł gdzieś w połowie sierpnia i matka Jaya wpadła w tak gorączkową żałobę, że w swym bólu wydawała się niemalże szczera i prawdziwa. Być może dlatego, że Elvis i ona byli dokładnie w tym samym wieku. Na Jayu to smutne wydarzenie też wywarło pewne wrażenie, mimo że nie należał do zbyt zagorzałych fanów króla rock and rolla. Niemniej ogarnęło go wszechogarniające poczucie nieuchronności losu, wrażenie, że wszystko się nagle rozpada, pomniejsza niczym rozplątywana cienka nić z grubego motka sznurka. Tego sierpnia w powietrzu wisiał opar śmierci, na obrzeżach chmur niebo nabrało ciemnego kolorytu, a w powietrzu unosił się niezidentyfikowany aromat. Tego lata pojawiło się też o wiele więcej os niż kiedykolwiek przedtem – długich, o wygiętych odwłokach, brązowych, które zdawały się doskonale wyczuwać nadchodzący koniec radosnej egzystencji i wcześniej niż zazwyczaj stały się agresywne. Jaya ukąsiły aż dwanaście razy – pewnego dnia nawet w podniebienie, gdy nieuważnie podniósł butelkę coli do ust (niewiele brakowało, a wylądowałby na pogotowiu). Razem z Gilly spalili siedem gniazd. Tego lata podjęli krucjatę przeciwko osom. W gorące, lepkie od wilgoci popołudnia, gdy owady były ospałe i łagodniejsze niż zwykle, udawali się na eksterminację os. Znajdowali gniazdo, zatykali wlot ścinkami gazet, po czym przytykali zapalniczkę do papieru i wszystko buchało płomieniem. Gdy ogień zaczynał pożerać gniazdo, a dym wdzierał się do wnętrza, osy zaczynały wylatywać na zewnątrz – niektóre z nich płonące niczym niemieckie samoloty wojenne na starych czarnobiałych filmach – i z gorączkowym bzykaniem, niesamowitym, mrożącym krew w żyłach dźwiękiem – rozlatywały się na wszystkie strony, wściekłe i otumanione. Tymczasem Gilly i Jay leżeli przyczajeni w jakiejś pobliskiej kotlince, w bezpiecznej odległości od strefy bezpośredniego zagrożenia, ale na tyle blisko, by bez paniki oglądać rozgrywające się wydarzenia. Oczywiście, wszystkie rozwiązania taktyczne pochodziły od Gilly. W owych chwilach miała zwyczaj przykucać z oczami rozszerzonymi i błyszczącymi z podniecenia, najbliżej jak to tylko możliwe niszczonego gniazda. Nigdy nie użądliła jej żadna osa. Gilly wydawała się na nie równie odporna, jak miodożer na ukąszenia pszczół, i równie dla nich śmiercionośna. Jay był w głębi ducha ciężko przerażony, kucał w zagłębieniu z nisko pochyloną głową i sercem walącym w niszczycielskim podnieceniu. Strach jest jednak uczuciem zaraźliwym, tak że po jakimś czasie udzielał się i Gilly, a wówczas przytulali się do siebie i zaśmiewali z przerażenia i radosnego podniecenia. Pewnego razu, podżegany przez Gilly, Jay podłożył dwa sztuczne ognie pod gniazdo obok kamiennego koryta kanału, po czym zapalił lonty. Gniazdo rozpadło się w drobny mak, ale nie zapaliło, i w ten sposób rozjuszone osy znalazły się wszędzie wokół. Jedna z nich jakimś cudem dostała się pod T-shirt Jaya i zaczęła wściekle żądlić. Miał wrażenie, że został wielokrotnie postrzelony – zaczął wrzeszczeć i tarzać się po ziemi. Ta osa jednak zdawała się nieśmiertelna, miotała się i żądliła nawet wtedy, gdy przyciskał ją swoim ciałem miotanym konwulsjami. W końcu zabili ją, ściągając z Jaya T-shirt i zalewając owada płynnym gazem do zapalniczek. Wówczas Jay naliczył aż dziewięć użądleń.

Nadchodziła jesień. W powietrzu unosił się zapach dymu i spalenizny.

35

Lansquenet, kwiecień 1999

Po raz kolejny zobaczył ją nazajutrz. Gdy kwietniowe dni powoli przechodziły w początek maja, a winorośl zaczęła się rozrastać w górę, Jay od czasu do czasu spostrzegał ją oporządzającą uprawy – opryskującą rośliny środkiem grzybobójczym, sprawdzającą jakość nowych przyrostów, badającą kwaśność gleby. Ona jednak nigdy nie odzywała się do niego słowem. Zdawała się zamknięta pod kloszem wyobcowania, z głową zawsze pochyloną w dół, w stronę ziemi. Jay widział ją w rozmaitych kombinezonach roboczych, w za dużych swetrach, męskich koszulach, dżinsach, wielkich butach, z włosami – tak soczystymi w kolorze – zawsze ascetycznie upchniętymi pod beretem. Pod tą odzieżą nie umiał wyobrazić sobie jej prawdziwych kształtów. Nawet jej dłonie wyglądały jak z satyrycznych kreskówek – zatopione w zbyt wielkich roboczych rękawicach. Jay kilkakrotnie próbował nawiązać z nią rozmowę, jednak bez skutku. Pewnego razu nawet poszedł do jej domu, ale nikt nie odpowiedział na jego stukanie, mimo że był pewien, iż słyszy kogoś krzątającego się za drzwiami.

– Na twoim miejscu nie chciałabym mieć z nią nic wspólnego – oznajmiła Caro Clairmont, gdy wspomniał jej o tej historii. – Nie chce rozmawiać z nikim z wioski. Doskonale wie, co każdy o niej myśli.

Siedzieli na tarasie „Cafe des Marauds”. Caro nabrała zwyczaju przyłączania się do niego po kościele, w czasie gdy jej mąż kupował ciastka u Poitou. Pomimo okazywanej mu wylewnej przyjacielskości Jay uważał, że Caro ma w sobie coś odpychającego – coś, czego nie potrafił precyzyjnie określić. Być może wynikało to z jej nad wyraz chętnego mówienia źle o bliźnich. Gdy Caro się do niego przysiadała, Josephine zazwyczaj trzymała się z daleka, zaś Narcisse zaczynał jeszcze pilniej studiować swój katalog nasion, chociaż silił się na obojętność. Niemniej Caro była jedną z nielicznych osób w wiosce, które chętnie odpowiadały na jego pytania. A do tego była prawdziwą kopalnią rozmaitych wiadomości.

– Powinieneś porozmawiać z Mireille – poradziła mu pewnego ranka, wsypując przy tym nadzwyczajne ilości cukru do kawy. – Jest jedną z moich najdroższych przyjaciółek. Oczywiście, całkiem inne pokolenie. Ale to, co musiała znosić ze strony tej kobiety! Nawet nie jesteś sobie w stanie wyobrazić. – Zanim pociągnęła pierwszy łyk kawy, starannie starła serwetką pomadkę z ust. – Pewnego dnia będę cię musiała jej przedstawić.

Tak się jednak złożyło, że pośrednictwo Caro okazało się całkiem zbędne. Mireille Faizande we własnej osobie postarała się o spotkanie z Jayem, kompletnie go tym zaskakując. Było ciepło. Kilka dni wcześniej Jay rozpoczął porządki w swoim warzywniku i teraz, gdy już najważniejsze prace remontowe przy domu zostały ukończone, co dzień poświęcał kilka godzin na urzędowanie w ogrodzie. W pewnym sensie miał nadzieję, że fizyczny wysiłek pomoże mu odzyskać inspirację, której potrzebował, by ukończyć książkę. Na gwoździu wbitym w ścianę domu zawiesił tranzystorowe radio nastawione na stację nadającą stare przeboje. Wyniósł też z kuchni do warzywnika kilka butelek piwa, które trzymał w wiadrze z zimną wodą, by się nie zagrzały. Sam nagi do pasa, osłaniając twarz od słońca słomkowym kapeluszem, który znalazł gdzieś wśród domowych rupieci, nie oczekiwał żadnych gości.