Изменить стиль страницы

– Nie można tak po prostu uciec od wszystkiego – zaczęłam. – Ja wiem, próbowałam.

– No, w Lansquenet nie mogę zostać! – Krzyknęła bliska płaczu. – Nie przy nim. Już nie! Już nie!

– Pamiętam, myśmy tak żyły. Wciąż w drodze. Wciąż uciekałyśmy.

Josephine też ma swojego Człowieka w Czerni. Potrafię go widzieć jej oczami. Też jest władczy, przeraża, obezwładnia swym głosem nieznoszącym sprzeciwu, swoją pozorną logiką zmusza do posłuszeństwa. Ale uciekać ze strachu przed nim, uciekać z rozpaczą i nadzieją tylko po to, by stwierdzić, że przez cały czas nosi się go w sobie… W końcu moja matka pojęła to. Widziała go na każdym ulicznym rogu, w fusach na dnie każdej filiżanki. Uśmiechał się do niej z plakatów, obserwował ją znad kierownicy sportowego samochodu. Zbliżała się coraz bardziej z każdym uderzeniem jej serca.

– Zacznij uciekać, a będziesz uciekać zawsze – powiedziałam gwałtownie. – Niech pani zostanie u mnie. I razem powalczymy.

Patrzyła na mnie.

– U pani? – zapytała zdumiona prawie komicznie.

– Czemuż by nie? Mam wolny pokój, łóżko polowe. -Już protestowała, potrząsając głową, ale powstrzymałam się, żeby chwycić ją za ramiona, zmusić, by została. Wiedziałam, że i bez tego ją zatrzymam. – Tylko na jakiś czas, dopóki pani nie znajdzie innego miejsca, posady…

Roześmiała się histerycznie.

– Posady? A co ja umiem? Poza tym, że sprzątam… gotuję i myję popielniczki… nalewam piwo i kopię w ogrodzie, i leżę pod moim m-mężem w każdą noc z pią-piątku na sobotę. – Śmiała się, niemal się dławiąc, teraz trzymała się za brzuch.

Sięgnęłam po jej rękę.

– Josephine. Mówię poważnie. Znajdziesz coś. Nie trzeba…

– Powinna pani czasami go zobaczyć. – Jeszcze się śmiała, każde jej słowo było jak gorzki pocisk, głos dźwię-czał z nienawiści do samej siebie. -Wieprz w rui. Włochaty, tłusty wieprz. – I już płakała, choć przed chwilą się śmiała. Zaciskała powieki, przyciskała dłonie do policzków, jak gdyby usiłowała nie dopuścić do jakiejś wewnętrznej eksplozji.

Czekałam.

– A kiedy już jest po wszystkim, on odwraca się i słyszę chrapanie, i rano usiłuję… – skrzywiła się z wysiłkiem, kontynuując – usiłuję… wytrzepać… jego zaduch z pościeli i ciągle myślę: Co się ze mną stało? Z Josephine Bonnet? Tak dobrze się uczyłam w szkole, tak pragnęłam być t-tancerką…

Odwróciła się do mnie nagle uspokojona, chociaż jeszcze rozpalona.

– Głupia jestem, ale kiedyś myślałam, że na pewno gdzieś zaszła pomyłka i któregoś dnia ktoś przyjdzie i powie mi, że to się nie dzieje naprawdę, że to wszystko tylko się śni jakiejś innej kobiecie, że nic z tego nigdy nie mogłoby stać się mnie…

Wzięłam ją za drżącą, zimną rękę. Jeden paznokieć miała naderwany, krew zaschniętą na dłoni.

– Dziwna rzecz, próbuję sobie przypomnieć, jakie to musiało być uczucie kochać go, ale nic takiego nie ma. Pamiętam wszystko inne… pierwszy raz, kiedy mnie uderzył, och, pamiętam… A wydawałoby się, że nawet o Pau-lu-Marie powinno być coś miłego do wspominania. Coś, co by było usprawiedliwieniem tej poniewierki, tego całego zmarnowanego czasu.

Umilkła i spojrzała na zegarek.

– Za dużo mówię – oświadczyła ze zdumieniem. – Już nie wypiję czekolady, jeżeli mam zdążyć na autobus. Patrzyłam na nią.

– Doradzam czekoladę zamiast autobusu – powiedziałam. – Na rachunek firmy. Tylko żałuję, że to nie szampan.

– Muszę iść. – Głos jej się załamywał. Raz po raz przyciskała pięści do dołka. Głowę opuściła jak szarżujący byk.

– Nie, Josephine. – Nie odrywałam od niej wzroku. -Musisz zostać. Musisz pokonać go twarzą w twarz. Inaczej będzie tak, jakbyś wcale od niego nie odeszła.

Popatrzyła mi w oczy na pół wyzywająco, na pół z rozpaczą.

– Nie mogę. Nie zdołam. On będzie mówił różne rzeczy, będzie przekręcał…

– Masz przyjaciół. Tutaj – dodałam łagodnie. -I nawet jeżeli jeszcze sobie tego nie uświadamiasz, jesteś silna.

Wtedy usiadła bardzo powoli na czerwonym stołku ba rowym. Położyła głowę na ladzie i bardzo cicho zapłakała,

Pozwoliłam jej płakać. Nie powiedziałam, że wszystko będzie dobrze. Nie starałam się jej pocieszać.Czasami le piej nie ingerować, niech żal sam się rozładuje. Poszłam do kuchni i długo przygotowywałam chocolat espresso. Dolałam koniaku, dorzuciłam wiórków czekoladowych, na żółtej tacy postawiłam filiżanki na spodkach, na każdym spodku położyłam kostkę cukru w papierku Tymczasem

Josephine się uspokoiła. Wiedziałam, że to są pomniejsze czary, ale nieraz działają.

– Co sprawiło, że się rozmyśliłaś? – zapytałam, kiedy wypiła już pół swojego espresso. – Kiedy ostatnio o tym rozmawiałyśmy, wydawałaś się bardzo pewna, że nie odejdziesz od Paula.

Wzruszyła ramionami, unikając mojego wzroku.

– Odeszłaś, bo znów cię uderzył? Wyraźnie się zdumiała. Dotknęła czoła, na którym rozdarcie skóry gorzało gniewnie.

– Nie.

– Więc co cię skłoniło?

Znów odwróciła wzrok. Czubkami palców pomacała filiżankę, jak gdyby sprawdzała jej realność.

– Nic. Nie wiem. Nic.

Skłamała, oczywiście. Sięgnęłam w jej myśli, tak otwarte przez chwilę. Chciałam wiedzieć, czy sama zdecydowała, czy ja to sprawiłam, zmusiłam ją wbrew swoim dobrym chęciom. Ale teraz jej myśli były nijakie, zadymione. Zobaczyłam tylko ciemność.

Daremnie bym nalegała. Jest w Josephine upór nie do przełamania. Z czasem ona mi powie. Jeżeli zechce.

Pod wieczór przyszedł Muscat, szukał żony. Już posłałam dla niej łóżko w pokoju Anouk – na razie Anouk będzie spała na łóżku polowym przy mnie. Anouk godzi się z jej obecnością, tak jak akceptuje tyle innych rzeczy. Z przykrością zabrałam mojej córce ten pierwszy własny pokój, jaki kiedykolwiek miała, ale przyrzekam jej, że to tylko na razie.

– Mam pomysł – powiedziałam. – Może: przerobimy część poddasza na pokój dla ciebie, z drabiną do wchodzenia i z klapą nad drabiną, i wytnie się w dachu okrągłe okienko. Chciałabyś?

Projekt niebezpiecznie łudzący. Sugeruje, że zostaniemy tu długo.

– A będzie widać gwiazdy? – zapytała Anouk skwapliwie.

– Naturalnie.

– Cudnie! – wykrzyknęła i w podskokach pobiegła na górę, żeby powiedzieć Pantoufle'owi.

We trzy zasiadłyśmy do stołu w ciasnej kuchni. Ten toporny sosnowy stół został z czasów dawnej piekarni. Poznaczony jest śladami noży, rowkami, w które wżarło się chlebowe ciasto, tak że blat wygląda jak z pożyłkowanego marmuru. Talerze są rozmaite, jeden zielony, drugi biały, talerz Anouk w kwiatki. Szklanki też różne, jedna wysoka, druga niska, trzecia jeszcze z etykietką Moutarde Amora. A przecież po raz pierwszy mamy takie rzeczy na własność. Używałyśmy zastawy hotelowej, plastikowych noży i widelców. Nawet w Nicei, gdzie mieszkałyśmy ponad rok, wyposażenie było pożyczone, wydzierżawione ze sklepem. Fakt, że coś mamy, jest dla nas nowością, nadal egzotyczną, cenną, podniecającą. Zazdroszczę temu stołowi jego blizn, przypaleń od gorących blach z chlebem. Zazdroszczę temu stołowi spokojnego trwania w czasie i żałuję, że nie mogę powiedzieć: tę rysę zrobiłam pięć lat temu, ten krążek to ślad mokrego kubka z kawą, ta czarna plamka to od papierosa, ta drabinka na grubowłóknistym drewnie od krajania, a tutaj w tajemnym miejscu za nogą stołu Anouk wydrapała swoje inicjały, kiedy miała sześć lat, a tę rysę ja ciachnęłam w upalny dzień siedem lat temu scyzorykiem. Pamiętasz? Pamiętasz tamto lato, kiedy rzeka wyschła? Pamiętasz?

Zazdroszczę temu stołowi spokojnego trwania w czasie. W czasie tutaj takim długim. Ten stół przynależy do tego miejsca.

Josephine pomogła mi przygotować kolację: sałatkę z zielonej fasoli i pomidorów w oliwie z korzeniami, czerwone i czarne oliwki kupione w kramie na czwartkowym

targowisku, chleb orzechowy, świeżą bazylię od Narcis-se'a, kozi ser, czerwone wino z Bordeaux. Rozmawiałyśmy, jedząc, ale nie o jej mężu. Opowiadałam jej o nas, o sobie i Anouk. O miastach, w których byłyśmy, o chocolaterie w Nicei. O naszych czasach w Nowym Jorku po narodzinach Anouk i o moich czasach przedtem. O Paryżu, Neapolu, o tych wszystkich miejscach postoju, gdzie mama i ja miałyśmy chwilowy dom w naszej długiej ucieczce poprzez świat. Dziś wieczorem chciałam przywoływać tylko pogodne chwile, zabawne, dobre rzeczy. Już i tak za dużo jest smutnych myśli w powietrzu. Postawiłam na stole białą świecę, żeby usunąć złe wpływy, i jej woń budziła nostalgię, pocieszała. Wspominałam mały kanał w Ourcą, Panteon, Place des Artistes, uroczą aleję Unter den Lin-den, prom na Jersey, wiedeńskie wypieki kupowane w gorących papierkach od ulicznych przekupniów, nabrzeże Juan-les-Pins, tańce na ulicach San Pedro. Josephine trochę się ożywiła. Opowiedziałam, jak moja mama sprzedała osła rolnikowi w wiosce pod Rivoli i jak ten osioł raz po raz odnajdywał nas nawet na przedmieściu Mediolanu. Opowiedziałam o kwiaciarkach w Lizbonie i jak wyjeżdżałyśmy stamtąd pełną kwiatów ciężarówką chłodnią, która przywiozła nas po czterech godzinach na pół zlodowaciałe do rozgrzanych białych doków w Porto. Josephine zaczęła się uśmiechać, potem już się śmiała. Czasami miewałyśmy pieniądze, moja mama i ja, Europa stawała się słoneczna, pełna obietnic. O tym mówiłam dzisiaj; ten Arab, dżentelmen w białej limuzynie śpiewał mamie serenady tamtego dnia w San Remo, zaśmiewałyśmy się wtedy. Matka była taka szczęśliwa i długo potem żyłyśmy za pieniądze, które on nam dał.